Bieszczadzka rajza. Połonina Wetlińska, Połonina Caryńska i zmierzch na Rawkach.

Kocham ten wilgotno korzenny zapach Bieszczad. Lubię tam co chwila wracać i otulać się siwymi mgłami, wiszącymi nad Wetliną, gdy doleje większym deszczem. A Wetlina, jak na prawdziwą dziurę przystało, kończy się szybciej, niż zacznie. To samo z Ustrzykami, Brzegami czy Dwernikiem. Lubię spacerować wieczorami po ulicy, od mostku do mostku i liczyć upływający czas. Od rzeki sto szesnaście wielkich kroków i ostatnie światło kuli się w przydrożnej chacie. A wokół nie ma już nikogo. Tylko pod mostem para zakapiorów przygrywa na gitarze w rytm pulsującej wody. Gąszcz ucicha w kojącym chłodzie nocy, roztaczając echo wiatru, świszczącego nad sadami.
Lis Stasio z przetrzepanym futrem podlatuje pod nogi, żeby się przywitać i wyłabudzić darmową kolację. Nie wiedzie się Staśkowi. Ostatnio kryzys jeszcze większy, bo jakiś większy psina czai się jak strażnik wsiowego prawa przy koszach pod spożywczakiem, gdy miejscowi flegmatycy idą spocząć na wpółprzytomni pod regały z dwiema laskami kiełbasy i zgniecioną puchą regionalnego piwa. Mimo to, Stasiek zaradny gościówa i tylko słońce przesunie swą tarczę za horyzont, ten rusza w kolejną, nocną przechadzkę po opustoszałych zakrętach. Bidnie wygląda, ale w końcu to zapracowany lis i wszystko, co zje, zaraz wypoci. Staśko z racji swojej profesji, chroni dane osobowe i pyska przed flesze nie nadstawia, za to do uściskania wyliniałej kity jest pierwszy. O, jak on się lubi z moimi nogami!
Ups. Skrzypnęły drzwi od chaty. Spłoszony, przebierając co tchu drobnymi łapami, czmychnął w czeluście ocienionego rowu.
(Psssst. Staśko nie wygłupiaj się. Już poszli. )
Wreszcie skręciliśmy w polną dróżkę, wiodącą pod las. Nie mogłam za nim nadążyć, ale od czasu do czasu przystanął i poczekał. Potem swoim długim nosem o powabnym zapachu ptasiego zniesienia, mysich jelit i innych rozkoszy lisiego żołądka, wywęszył całkiem spory metraż trawy. Odległe osady zastygały w śnie, gdy we mnie dopiero wskrzeszała się gotowość do życia. Było wyżej i dalej, niż zakładałam, ale roztaczający się bezkres głuszy zachęcił do rozbicia obozu właśnie w tym miejscu.

Zza rozległych drzewostanów wyjrzał olbrzymi rogacz i ze zdziwieniem przyglądał się naszym ludzko-lisim pogaduchom. Po chwili podszedł bliżej, mocząc pyszczek w zimnej rosie.
– Nie przeszkadzajcie sobie, ja tu tylko zjem kolację i już mnie nie ma… Chociaż, zostałbym na dłużej, poczęstował się tą naleweczką. Ech… czemu natura stworzyła mnie rogatym, abstynentem i w dodatku czworonogim? Niech to diabli! Wyprężę przynajmniej swój dostojny dekolt.
– Rogaczu, nie przejmuj się. Mnie natura stworzyła człowiekiem, a czasem chciałabym być rogaczem, ptakiem, zającem, wilkiem, robaczkiem, niedzwiedziem. Jakoś nie umiem z ludzmi.
Całe zastępy gwiazd spadały nam na czoła, rozpraszając osamotnione myśli, zawieszone na przedsionkach głowy. Sącząc łyki z podłużnej piersiówki, schowałam zmarznięte stopy pod śpiwór i w blasku czołówki zabrałam się za pisanie.

Nawet nie wiem, kiedy zmrużyłam oczy. Zbudził mnie dopiero ziąb, uchodzący nad trawami. Staśka już nie było. Nie było rogacza. Była znów ta przejmująca pustka, którą aż prosiło się przerwać wędrówką dalej, przez Wetlińską, a że ciemno jeszcze wokół, nawet nie zauważyłam, kiedy marsz dobiegł końca i trzeba było schodzić w dół wraz ze wstającym słońcem.
A dzień dopiero się zaczynał, z dołu znów ruszyłam w górę – tym razem zielonym na Caryńską. Miałam zamiar przejść się tamtędy do Koliby, schowanej po przeciwnej stronie masywu. Do Koliby jednak nie dotarłam… ale o tym za chwilę.

Schodzę tak z nieba do nieba, przecinając szybkim krokiem kolejne zakręty, jakby stały jego przedsionkiem. A one łaszą się do nóg kępami trawy, podchodzą bliżej dzikim zającem i ulatują wyżej skrzydłami ptaków.
Czasem chwilę goszczę w tych dzikich zagajnikach, przysiadając i pisząc. Tu mi tak swobodnie. Jedynym lękiem serca, że będzie kiedyś trzeba zawrócić. Jestem u siebie.
Zieloność chwieje się na rozpędzonym wietrze, wplecionym w moje włosy. Huśta mnie i wznosi, jak latawce na palcach przestrzeni.
Są góry pięknie i wzniosłe. Są miejsca wybitne i trudno osiągalne. A takich gór, jak moje Bieszczady nie ma nigdzie indziej…

Fragment Połoniny Caryńskiej z najwyższym punktem, ustrzelona ze szlaku zielonego

Brat mniejszy wyściubił swoje smukłe ciało, co ciekawe każdego stukotu ziemi drżącej pod nadchodzącymi krokami, nasłuchiwało i czaiło się w reprezentacyjnej pozie. Jaki on maleńki, bezbronny. Natura jest niesprawiedliwa. Jednym daje skrzydła, by oglądać mogli z wysokości całe jej bogactwo, innym długie, piękne szyje, by zza dorodnych krzaków, dojrzeli choćby inne dorodne krzaki. A temu maleństwu, co dała? Małość, delikatność, niezauważalność, ograniczone pole widzenia i wstręt ludzi, gloryfikowanych w odbiciach własnych luster.

Niebawem wspomnienie przebytej drogi, zostało już tylko śladem butów w kurzu, a ja dobiłam do skalistego , najwyższego czuba Caryńskiej, rozłożyłam ręce, jak to lubię czynić w takich chwilach i próbowałam poczuć się inaczej, niż czuje człowiek w swej człowieczej, zniewolonej doli.
Odleciałam. Od głośnego oddechu poruszyło się powietrze. Może tu zostanie, może popłynie ku innym szczytom. Może trącać będzie o czyjeś ramię, a może umrze z natury, jak umierają oddechy.

Wetlińska – z Caryńskiej

Też lubicie patrzeć, jak ja, ze szczytów na miejsca, w których wiele razy już byliście? W stronę Wetlińskiej widok łapie za serce i obsiewa je setką cichych uderzeń. Chwile są tak ulotne, że chciałoby się zatrzymać je choćby w fotografii. Ta jednak nigdy nie odda uczuć, których się wtenczas doświadcza. Dlatego właśnie lubię sobie siąść, jak ten ślimak pod katerą muszli, wyjąć zmiętą kartkę i spisać wszelkie emocje, czmychające między sercem a rozumem. Zawsze, o dziwo, dochodzę do jednej refleksji: Niczego nie potrafię pojąć – a najbardziej nie pojmuję estetyki gór.
Uprosiłabym te białe chóry z innego świata o jeden dzień zrozumienia, ale ja już nawet prosić o nic nie potrafię. Mam tak wiele. Mam tak mało.

Wspomniałam wcześniej, że marsz swój zakończyć planowałam w Kolibie, ale jakoś nie po drodze mi do niej się okazało, gdym ujrzała wtóry raz to moje Bieszczadzkie dobrodziejstwo z grzbietu połonin. Za wcześnie, by schodzić. Dzień dopiero się zaczął. Nie myśląc wiele, ruszyłam na lewo, w stronę Wetlińskiej, a potem, jak szlak prowadzi, w dół, by go przebyć choćby dla samej drogi, nie prorokując sobie już wyjścia wyżej. Gdy się jednak znalazłam na skraju lasu, a stało się to szybko, bo zejście tamtędy nie pochłania czasu, wspomniałam jeszcze raz na tę drogę… no i dawaj, od nowa… zawróciłam do góry.

Brzmi to śmiesznie, ale wierzcie mi, byłam tak skołatana, że sama do końca nie wiedziałam, czemu robię, co robię. Choćbym miała drugi raz włazić na ten sam szczyt, ale innym szlakiem, wejdę. To ma sens. Jeszcze nie wiem, jaki, ale ma. Coś mnie ciągnie w te połoniny i nie pozwala z nich zejść, jak schodzą normalni ludzie. Może dawno zapomniałam już, co to jest normalność?
Całe szczęście nikt nie musi znosić moich kaprysów, bo sama sobie jestem drogowskazem, mapą, celem.
A Caryńska z perspektywy tego akurat szlaku, prezentuje się następująco:

Urocza? A jakże!
Szkoda tylko, że pstryknięta (tak dla odmiany) kalkulatorem.
Nieistotne.
Ważne, że cieszyło mnie schodzenie i wychodzenie bardziej, niż jakakolwiek inna forma gospodarowania wolnego czasu w tym przykrótkim życiu.

Mała Rawka, Wielka Rawka – widziane z Caryńskiej

Byłam, jak ”Anioł samotny, co zapomni dokąd ma lecieć i wtedy całe Bieszczady mają szaloną uciechę. ” A skoro o aniołach mowa, muszę przeprosić. Okłamałam Was! Wcale nie byłam w tych górach taka samotna.
Przecież nie wznosiłabym toastów za Zdrowie Matki Ziemi do podręcznego lusterka. Nie włóczyłabym się za swym cieniem w tę i nazad, zamiast przysiąść na szczycie i podziwiać widoki. Nie miałabym tyle spokoju w sercu, koczując samotnie ciemną nocą pod pniami młodników, gdzie zaglądają oczy ciekawskiej zwierzyny.
Na moim ramieniu co chwila przysiadywał śliczny bieszczadzki anioł, a na imię mu Wrzosik. Huśtał się w rozpuszczonych włosach i zaglądał pod spuchnięte powieki. Czasem przez palce zerknął na surowe teksty nieskładnych wierszy i szturchnął łokciem, gdy smutniałam. Potem zjeżdżał po poręczy mojej ręki, spadał z łomotem pod smagnięte słońcem nogi, otrzepywał się z kurzu i śmiał do zbolałego brzucha. Był taki pogodny w tym swoim śmiechu, że chodziłam za nim w ciemno, na manowce, dalej i hen. Włóczyliśmy się ciężkie godziny w ciszy roztęsknionych zieleni, a połoniny nam się kłaniały i wiatr wygrywał na bukowej korze ulubione piosenki. Czasem zdawało mi się nawet, że tańczymy te góry swoją cichą obecnością. Potem rozkładałam znów ramiona, a on wchodził w nie ciepłym podmuchem, przenikając każdy fragment mojej skóry.  – Nie. Nie żywię się halucynkami w tych Bieszczadach.

Dotarłam. Znów spoczęłam na Caryńskiej, podziwiając tę samą, zdawać by się mogło panoramę, a jednak inną całkiem, niż dwie godziny wcześniej. Tyle się tu zmieniło podczas mojej nieobecności… Trawy jakby bardziej zieleńsze, z wątlejszą nutą żółci, poddają się chętniej, falują ostrzej.
Coś, co żyje we mnie i nie gaśnie, a goreje, wypełzało coraz to silniejszym skupieniem. To ten stan umysłu, którego w górach lubię doświadczać najbardziej. Radość ustępuje miejsca refleksji, a dusza ulatuje wyżej, niż myślała, że sięgną jej skrzydła.

Ruszyłam dalej – tym razem w prawo – z zamiarem przeczłapania całego grzbietu Caryńskiej i kolejnego wrócenia się w to samo miejsce. Bo cóż piękniejszego w górach może być od powrotów? A połoniną wędrować można bez ustanku… wracać się i dochodzić, przychodzić i odchodzić…
”A to wszystko mnie tu trzyma, chociaż niby tu nic ni ma
Ustrzyki Górne, Wetlina, trochę dalej Ukraina
Ciepłe lato, sroga zima, chociaż zimą rzadko bywam
I natura, która tylko taka jest w tych górach…”

Okrąglutkie słońce ostatnie prześwity kładło jasnymi plamami po zdumionych dolinach, czyniąc zeń prawdziwy, artystyczny nieład natury. Ci, co stali na wzniesieniach, czuć się mogli, jak gdyby zajęli pierwsze rzędy wielkiego teatru.
Rzuciło się po raz ostatni w czerniejące dołem dziury, wydobywając z nich szczere złoto, więcej warte, niż to, co na pieniądze przerobione. Wzbiły się tratwy spłowiałego nieba, wydymając zalesione brzuchy gór i opadły popielatym cieniem. Wszystko przybrało jednakich kolorów o tysiącach przemiennych odcieni. Tak odciśnięte pod powiekami ikony wolności, zwiastować miały niepogodę. Ale, kogo to obchodzi?
Czy to ważne, czego doświadczy ciało, gdy kocha się duszą?
Czekając na siąpawicę, zachodziłam coraz dalej, mijając szyk świeżo uczesanej grzywy traw. Nagle cały szlak wypełnił się masą różnorakich postaci, co wyrastały jeden po drugim, jakby wyruszyli na audiencję u nadciągającego deszczu.

”Lubię uśmiechy ludzi na szlaku, mimo tłumów
Kocham widzieć ten ich zachwyt, gdy im zniknie miejski tumult
Raz totalni zachwyceni, stoją jakby oniemieli
Innym razem niby idą, a jakby z klatek wylecieli…”

Kolorowi włóczykije brnęli co sił w kolanach na spotkanie z ostatnim wysokim punktem Caryńskiej, który właśnie przed chwilą wyłonił się na horyzoncie. Między szumem, a echem znikały kroki, przyspieszały serca, rozrywały się spiętrzenia, osiadały chmury. Pogoda zaczynała coraz głośniej dyszeć, strasząc niewytrwałych. Takie Bieszczady kocham najmocniej! Niechże wieje, niech trzepioce. Niech odbiera oddech. Niech mi go braknie. Niech się przytłumi. Niech nikt nic już nie mówi. A ten wicher tak wstrząsa – to znaczy, że wchodzi na swój tron sam Duch Bieszczadzki.

Gdzie mnie rzuci pragnienie, tam ułożę ciało w pachnącym listowiu, święcąc jego prostą wymowę. Nic mi już nie trzeba. Wystarczy, że mnie zszyje, gdziem rozdarta i dzwignie z niewytłumaczalnych melancholii do świata, w którym wszystko jest prostsze.
Jeszcze niech bluesa zagrają pod pościelą matek jodeł, a czerwony motyl przyrośnie na stałe do mojego karku – tak wyglądać może szczęście.
Nie szukajcie mnie, wszyscy, którzy kochacie, z którymi krew płynie ta sama i myśl toczy jednaka. Nie szukajcie mnie, gdy tam leżę, bo wyrwać spod największych trosk, to znaczy nie pozwolić, bym przeżyła je w sobie i wyraziła naturze powierniczce, której wierzę najbardziej.
Już nabrałam innego wymiaru. Już jestem tą, której szukałam, a której w dolinach przetrwać zbyt trudno w całej o sobie prawdzie. Nauczyli mnie komponować się z pędem własnych myśli – niech mi teraz nie żałują żebrać w przyrodzie ukojenia. W końcu w genach przyszła mi miłość do tego, czego nie rozumiem. A może ja powinnam urodzić się w innym wieku, zamiast próbować zmienić ten?

Widok z drugiego, niższego czubka Caryńskiej w kierunku  szlaku do Ustrzyk Górnych

W tej beztrosce zapomniałam się na dobre i zaszłam jak zwykle, za daleko – na skraj lasu pod Ustrzykami. Czas wracać i obejść Caryńską po raz trzeci w tej dobie.
Jeśliby ktoś urządził sobie kilkugodzinny popas na zielonym garbusie, mógłby się śmiało zacząć zastanawiać, ile razy jeszcze zobaczy tego dnia, w tym samym miejscu rozczochraną niewiastę, chodzącą w kółko, śmiejąc się z nie wiadomo czego.

Chłonę spokój.W górach jest mój dom. Chodzę schematem korytarzy, wypełnionych przestrzenią. Nie odbijam się od twardych ścian. Wszystko wokół pozbawione jest kształtu, bo dawno przybrało formę bezmiaru.
Czy nie tego właśnie tak zachłannie szukam?

Nieuchronnie dobiłam do mety i nadszedł czas zejścia. Żegnaj Caryńska… już do Cię nie wrócę – nie dziś. Może w innym życiu, a może w tym samym. Może zaproszę anioła Wrzosika na kolację z zachodzącym słońcem i znów potarzamy się w abstrakcyjnym kurzu, wieszając na poręczach ramion ulotne zdarzenia ? A może rozpłynę się, jak rozpłynęłam w swojej modlitwie o niepłakanie. Tylko nie płacz, Justyno. Tylko nie płacz.

_____________________________________________________________________________

Dotarłszy na parking do Brzegów Górnych, gdzie dnia poprzedniego porzuciłam samochód i wszystkie materialne szpargały, zbędne mi podczas kaleczenia szlaków rozklekotanymi buciorami, przystanęłam, spojrzałam na zegarek, gdzie jeszcze do piętnastej trochę i zdecydowałam się zajść do schroniska pod Małą Rawką na obiad. A tam, zamiast rychło zabrać się za jego konsumpcję, pochłonęłam się robieniem głupich min w blasku flesza – tak dla ubarwienia reputacji dziwaka.

Miejsce to wyśnione i przyjazne kuśtykającym na pobliski bezlik szlaków. To właśnie tu, zaszywszy się w jednym z intymnych pokoi, zapisał krzyczące w wędrowcach myśli i ubrał je kapitalnymi wersami swego talentu, sam Harasymowicz. A kto nie pamięta, niech posłucha…

W górach jest wszystko co kocham
I wszystkie wiersze są w bukach
Zawsze kiedy tam wracam
Biorą mnie klony za wnuka
Zawsze kiedy tam wracam
Siedzę na ławce z księżycem
I szumią brzóz kropidła
Dalekie miasta są niczem
Ja się tam urodziłem w piśmie
Ja wszystko górom zapisałem czarnym
Ja jeden znam tylko Synaj
Na lasce jałowca wsparty
I czerwień kalin jak cyrylica pisze
I na trombitach jesieni głosi bór
Że jedna jest tylko mądrość
Dzieło zdjęte z gór


Są to nie tylko słowa, które inspirują, rymują i dobrze brzmią pod oprawą głosu. To przede wszystkim hymn górskiej wiary, światło przewodnie dla tych, co jeszcze nie pojęli, a pojąć by chcieli, co w tych górach…

A teraz do rzeczy – Miałaś zjeść!!! Ech… Tylko, jak ja mam jeść, gdy romansuję z duchem Harasymowicza, obiecany deszcz nie spadł, a roje czarnuchów grasują w miodowych kałużach? Te stworzenia swoją lichością same wzywają oczy do gapienia. To silniejsze, niż mowa żołądka.

Do zobaczenia kiedyś, obiedzie – grzeję na Małą Rawkę, w porywach do Wielkiej, jeśli pogoda wytrzyma. A jeśli nie wytrzyma – też pójdę. Pal to wszystko licho!

A masyw ten odróżnia się charakterem od leżącej do niego równolegle Caryńskiej. Tam nieprzystępnie, gęsto, bujno, szumnie, różnorodnie – Tutaj cicho, rzadko, stromo, regularnie, tak samo.
Jak te różnice podniecają chęci!

Na rozmytych niwach lotności już widywałam stwory draczne i ozdobne. Widywałam skrzydlate anioły i ziejące ogniem słońca, splecione z człowiekiem święte chojary na dalekich bezdrożach. Ale nie ma to, jak pochylić się nad życiem, tętniącym tu, gdzie odchodzą płytkie ślady na błocie, a wśród nich kolejny niewzruszony, nikczemnie pełznący brat mniejszy.
Matko Naturo, wybaczam Ci tę niesprawiedliwość! Ale przysięgnij, że pomścisz ludzi, którzy krzywdzą dla własnej uciechy maleńkie, bezbronne istoty; chwytając je, strasząc, więziąc, zabijając. Ponoć złorzeczyć nie wypada, ale co w tym świecie nie zostanie na głos wypowiedziane, zniknie, jak ta Salamandra Plamista w gasnących mogiłach  lasu. Takie mamy czasy.

Pozostając w nastroju romantycznych, co się katuszy doszukiwali tu, gdzie dostatek krasy, oddawałam się kontemplacji dookolnej szaty. Tu robactwo wgniecione w wierzch gleby, tam pajęczyna nabita trofeem na schylone gałęzie. One opasane wzajem przez pyzate talie, jakby się na wieczność swych objęć nieświadomie skazały.

Ku czyjej chwale wyrosły te opasłe drzewa i splotły wargi w bezwstydnym pocałunku?  Czy to już akt nieżądny, czy jeszcze ofiara przebóstwienia, uwieszona ciężkim konarem na twardym gardle drewna? Trwają jak posągi surrealizmu pod pędzlem Jarosława Kukowskiego. Gdy się na nie patrzy, jakby się dzieło z płótna przeistaczało w rzeczywistość, albo też sam artysta czerpał wizji na wygwizdowiach południowej Polski.

Niebo Kukowskiego zdaje się nawet przypominać to, które miałam właśnie nad głową. Czy to przypadek? Bynajmniej nie przeznaczenie.
Chociaż chwilami z jego rozwartych na oścież bram wyciekały drobne krople, lunąć tak porządnie nadal nie chciało.
Żar zachłanności podpierał ofiarne nogi na ostatniej próbie dostania się, gdzie oczy poniosą.
Już nic mnie nie powstrzyma. Ostatni próg rozpusty mieści się po przeciwnej stronie grzbietu. Gdy tam dotrę, uwolnię zduszone ptaki jestestwa w rozpaczliwych aktach wpasowań we wszystkie nieszczęścia tej planety. A potem? Będę już tylko szczęśliwa, przeogromnie szczęśliwa.

Do Małej Rawki tylko krok. Patrzę bezsilnie w te ogromne gmachy – dzieła rąk nieludzkich i padam szeroko otwartymi oczyma na przeobrażające się pod napływem granatu kontury. Wszystko kłębi się i przenika. Już się psia pogoda rozgościła na dobre i tym razem nie ustąpi, a ja zaraz stanę twarzą w twarz z nabrzmiałym chmurzyskiem, rozcinając ramionami jego zgrabnie pasowaną suknię, co nieproszonych syci siarczystą pluchą. Tak mi dobrze!

Jeśli chcesz poznać smak miejsca, gdzie czas toczy się inaczej, a rytm jego spowolniony i niemodny, zaszyj się w bunkrze u stóp Ukrainy, jak ja się ciągle zaszywam. Daleko stąd okutani w kajdany straceńcy polewają dziesiątą kolejkę w przydrożnych barach. Tu kolejka doczesności leje się sama. Nie ma piekła, gdzie są góry.
Kocham Was, ludzie! – Ryknij bez opamiętania, wchodząc za procesją na szczyt. Wszak miłości trzeba temu światu! Noś w sobie radość z dni, w jakim przyszło Ci oglądać wszech miar baniastych wypiętrzeń. Tu się nikt nie zdziwi, żeś jest odmieńcem miotającym się po płaszczyznach własnej wiary. Tu Ci rękę poda waletujący pielgrzym z długą brodą. Obmyjecie twarze w pękniętych cebrzykach i pochwalicie westchnieniem zeszkapiały dzień. A Ci, co przyjdą za wami, z tych samych studni będą ciągnąć i na tą samą kolebę się pokładą.
Bądz dzielny! Jeśli wrócisz z porządnego Bieszczadowania cały, toś jest chwat! Ale przysięgam, piękniejszych gór, niż te już nie dojrzysz do końca swoich dni. Tu się serce zostawia tylko raz.

Mała Rawka
Gdzie jesteś, Wrzosiku? W której kępie ukryłeś niewidzialne skrzydła? Ja chcę latać!
Rozłożyłam aparat. Rozpostarłam ramiona. Chciałam podskoczyć, poderwać się wyżej własnych żądzy i pozostać na wieki wieków w wyrwanej ciałem niszy, albo chociaż wyprzedzić zbliżające się krople, których zapach niósł się z góry chłodnymi falami. Ledwie dłońmi sięgnęłam nieba, na puszczone wolno loki rąbnął mocarny deszcz. Rozjuszyłam emocje, zaprzeczające istnieniu logiki, nie zastanawiając się nawet przez chwilę, ile prawdy jest w tym, że po górach chodzą bardzo dziwni ludzie, do których z całą pewnością się zaliczam. Śmiałam się, śpiewałam, tańczyłam, wirowałam, a moje szaleńcze wybryki obserwował, nie wiedzieć skąd nadchodzący człowiek. Prawie bym go nie zauważyła, gdyby nie krzyknął z ubóstwieniem na twarzy: ”Jakie niesamowite są te mgły nad nami! Jak ja kocham Bieszczady!”. Nie sposób nie kochać Bieszczad, widząc w nich zmokłe kury, gdaczące same do siebie. Cóż…
Odpowiedziałam sobie sama – Po górach chodzą bardzo dziwni ludzie, przyglądający się innym dziwnym ludziom, a co gorsza myślący, że nic dziwnego w tym nie ma.
Po życzliwych pozdrowieniach i życzeniach zwiastujących jak najmocniejszy opad ku uciesze mojej i napotkanego wędrowca, każde zawinęło w swoją stronę – ja w kierunku kolejnego garbu – Wielkiej Rawki, rzecz jasna.
Wielka Rawka widziana z Małej Rawki

Puszczając wszelkie wodze, jakie pozwalają przetrwać mi na tym pozbawionym fantazji świecie, biegłam pod górę, rozbijając stopami błota na krawędziach brunatnego duktu. Zachlapana, umorusana, wychłostana srogim wiatrem, trwoniłam serce dla tej jednej niewidomej, niemej, nieczującej mnie i mojego pędu góry.
Gdyby chociaż mogła wsnuć się w skrawek mojej dzikiej przyjemności… Gdyby mogła stanąć, jak bosy anioł przed nagością potęgi i zaśpiewać, co sił w piersi, jak to czyni Chojnacki, interpretując Gałczyńskiego i poskramiając najgłębsze wzniesienia emocji:

”Pochwalone niech będą ptaki i słońce, co im nóżki złoci
Pochwalona chwila odwagi i zwątpienie w labiryntach samotności
Pochwalone szpadel i pióro, pochwalone sytość i głód
I księżyc, jak Szopen za chmurą i skrypt jego nut […]
A także pochwalony komiczny zając i jabłko, co się rumieni
A nawet tacy jak ja, co składają kiepskie wiersze na temat jesieni!”
Wielka Rawka
Ale nastała nicość. Bezwzględna, przerażająca, upiorna cisza, wchodząca wszelkim dreszczem w moją skórę, rozdwajająca doznania na te krótsze, impulsywne i dłuższe, wyraziste.
A po chwili jedynie tkliwe westchnienie: ”Jak tu pięknie…”

”Znowu góry dymią… znów napoił je deszcz
I sny o pogodzie rozsiewa cicho zmierzch…”
CDN…

8 Replies to “Bieszczadzka rajza. Połonina Wetlińska, Połonina Caryńska i zmierzch na Rawkach.”

  1. Ależ wspaniała wyprawa, chodzi nie tylko o przepiękne krajobrazy, nasycenie wzrokiem każdego szczegółu z otaczającego świata przyrody, ale także, cudownej podróży w głąb siebie, odnajdywania tego, co właśnie nam w życiu jest potrzebne, co nas napędza do działania, oswaja z kojącą ciszą i wymownie pokazuje, że choć jesteśmy maleńcy wobec świata, to i tak mnóstwo dla niego znaczymy. 🙂 Dziękuję za ten wpis, bo i ja poprzez niego mogłam z Tobą podróżować. 🙂
    Bookendorfina

  2. Powiem Ci, Młoda, że jestem pełna podziwu dla Twojej umiejętności (i chęci) opisywania tego, co czujesz jeśli chodzi o góry i naturę w ogóle. Sama jestem jej podziwiaczem (i introwertykiem), piękne oddalone od cywilizacji miejsca są dla mnie niczym Raj Utracony i najchętniej bym wy…chrzaniła z betonowej dżungli (chyba już zaczynam się w niej dusic) i mieszkała sobie nad Mokiem a do niej przyjeżdżała może raz na tydzień (albo i rzadziej) a jednak mam wrażenie, że twoje przeżycia wewnętrzne są 10 razy intensywniejsze niż moje. Jakbyś wszystko czuła każdym nerwem swojego ciała i każdą cząstką swojej duszy./ Ewelina Sz.

  3. Powiem Ci Justynko, przeniosłaś mnie w te piękne góry. Poczułam wszystko, tę rosę i deszcz, zapach trawy. Nawet słyszałam tę niesamowitą ciszę! Tak pięknie to napisałaś,nie ,nie napisałaś ,Ty przeniosłaś swego ducha ,ducha tych niesamowitych gór do mojej głowy. Dziękuję ,że mogłam poczuć wolność i lekkość, poczuć co znaczy naprawdę przenieść się w inny wymiar -wymiar niepowtarzalnego piękna.Teraz dopiero rozumiem co to prawdziwe odprężenie, co znaczy ten błogi anielski stan, ucieczka od tego od czego zawsze chcemy uciec. To niesamowite jak człowiek mimo opustoszałych wzniesień, tak dalekich dróg potrafi poczuć jak wiele ma, jak wiele potrafi podarować natura. I jak człowiek nagle czuje że właśnie dostał wszystko o czym tylko marzył. Aż brak mi słów, dziękuję. Pozdrawiam Aśka Tk.

Skomentuj createyourtravel Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.