Bieszczadzkie Into the Wild. Opowiadanie o wilczej drodze dziwnych i niedziwnych ludzi.

Zawsze miałam pociąg do tej krainy, do rozwleczonych na horyzoncie wzgórz, do lasów smaganych wiatrem, do traw pachnących jagodami i deszczem, do dymiących mgieł, które uchodzą ponad koronami drzew po przejściu ulewy i chociaż nie mieszkam w samym sercu legendarnej ziemi, ani nie posiadam choćby mizernego gruntu na jej terytorium, świadomość, że styka się ona z moją, pogórzańską ziemią, jest wystarczającym powodem do chełpienia i pocieszania się myślą, że coś nas jednak łączy.

Nie myślę wcale przejaskrawiać – chociaż prawdopodobnie to czynię – mówiąc, że mieszkam w Bramie Bieszczadu, że stąd już tylko krok, chwila, rzut beretem. 
Codzienność ludzi żyjących w Bieszczadach, mimo, że leżą nieopodal, jest zupełnie inna od codzienności zamieszkujących pogórza i całą Rzeszowszczyznę. 
Bieszczady to Bieszczady. Nie sposób przytomnie o nich myśleć. Nie sposób jest je opisać.

 

Można je tylko czasem poczuć w drżeniu piersi, uderzeniach serca, przyspieszonym oddechu i błogiej kontemplacji na szczycie.
Nieraz zakradają się pod spuchnięte powieki, bywa też, że wplatają się promieniami słonecznymi w łuk obojczyka, a jeszcze innym razem natchną zapachem apaszkę powiewającą na szyi, kamyczki schowane w kieszenie i kawałki kory zwisające jak amulety między palcami.
Wejście w połoniny to uroczystość dla ducha.

 

Kiedyś ktoś zapytał: Jakie tak właściwie są Bieszczady? Dlaczego wszyscy o nich wiele opowiadają, ale nikt nie dotyka sedna?
Myślę, że nie można dotknąć tego, co jest niewidoczne dla oczu. Nikt z nas nigdy nie zdoła zgłębić tej najskrytszej prawdy, którą nazywamy potocznie ”duchem gór”.
Istnieje jeden tylko sposób; trzeba wyjść ku naturze, dotknąć w niej samego siebie, zbudzić się, otworzyć swoje zmysły i poczuć ją wyraziście, bardziej i mocniej.
Nie wyrazimy językiem, ani nie opowiemy za pomocą najzgrabniejszych metafor tego, co doświadczyliśmy, ale jedno jest pewne: one od tej chwili będą w nas żyć. Właśnie na tym polega cały sens gór. Wciąż zdumiewają, wciąż wzbudzają pytania, ale zawsze pozostaną milczące.

 

Czasem dotyka mnie niemożebna pustka i przenika cisza. Zaszywam się na łonie przyrody. Lekki uśmiech kładzie się mimowolnie na wargi. Myślę sobie wtedy, że to trochę tak, jakbym wracała do siebie. Tam wyostrza się cała moja percepcja i zdolność do robienia z niej dobrego użytku. Przestrzeń daje wolność, dzikość uzdatnia prawdziwą, wewnętrzną naturę człowieka a ta przybliża do prostych instynktów.
Na nieszczęście i na szczęście zawsze kiedyś przychodzi czas pożegnań, w którym to człowiek uzmysławia sobie, że tak w rzeczywistości nigdy nie był u siebie. To smutne, ale jesteśmy tylko przechodniami na przestrzeni czasu.
Wiem, że nic nie należy do mnie, ani ja nie należę do niczego; żadne miejsce, czas, sposobność. Ja się tylko zdarzam, przede mną się zdarzali i po mnie będą się zdarzać.
Goszczę na obczyznie, do której przywykłam. Czuję się, jak banita, chociaż nim nie jestem. Z drugiej strony, wypieram myśl o tym uczuciu, bo każdy podręcznik od najmłodszych lat uświadczał mnie w przekonaniu, że tu jest zródło mych korzeni. To mój dom, moja ziemia, moje wszystko… i moje nic.
Jestem rozdarta. Wciąż szukam Własnego M.
 
 

Zdaje się, że takich wypłoszy, co to wypatrują spokojnego przyczółku, jest więcej. Są nimi np. tzw. bieszczadnicy. Krąży wokół tych ludzi niejedna legenda, wyrażana w sztuce, tworzącej kulturę Bieszczadów. Napisano masę piosenek i wierszy, opowiedziano szereg anegdot związanych z wilczym usposobieniem tych nieprzyzwoicie zapatrzonych w niewidzialną otchłań.
Zdarzało się, że z takimi przysiadywałam przy wspólnym stole, słuchałam rozmów, szeptów, albo nieszczęsnego milczenia. Niektórzy chętnie i z sentymentem przytaczali swe koleje losu,  inni uciekali wzrokiem na samą myśl o minionych latach. Chociaż tyle z nimi przeszłam, przegadałam, przemilczałam – wciąż nie wiem, kim są i kim byli.
Wiem tylko, że wielu z nich przeżyło prawdziwe Into the Wild i jak Chris McCandless, rzucili wszystko, wyjechawszy w głusz. Zostali tam na zawsze.

Gadałam z tymi, co znali samego śp. Majstra Biedę. Wrósł on w ludzkie wspomnienia tak samo, jak w Bieszczady, został obecny w gawędach i pieśniach, jednak czy tylko jeden żył na tej ziemi Bieda? A no nie…
Podczas lat swojej włóczęgi przez tę krainę poznałam wielu rozbitków życiowych, o których śmiało można by było napisać ballady i przekazywać je przyszłym pokoleniom.
Jednym z takich osób był stary Staśko, co go los postawił na mojej drodze tego lata w małej, ustronnej wiosce, gdzie przybyłam ogrzać się przy ogniu, wokół którego spotykali się różnej maści  rozbitki, outsiderzy, wędrowcy z niebieskimi ptakami, łotrami, muzykami, zakapiorami i samotnymi wilkami, by przez chwilę zakosztować stadnego życia.

Dotąd nie znam powodów, dla których ten starzec przychodził wieczorami do ogniska, wsłuchiwał się w brzmienie bębnów i muskany tabunem głosów śpiew. Wiem tylko, że równo opalał wszystkich z papierosów, a gdy te mu się kończyły, upewniał się, czy każdy wie, kim był Ricky Starr.  Potem godzinami dyskutował z młodymi, sprawiając wrażenie bardzo przejętego swą rolą wśród nich.
Najbardziej jednak w pamięć zapadła mi krótka wymiana zdań, która niech pozostanie puentą tego, o czym zaraz napiszę:
Ja – Skąd pochodzisz Stasiek?
Staśko – Nie pamiętam, gdzie się urodziłem.
Ja – A pamiętasz ile masz lat?
Staśko  – A, to nie wiadomo…
Obserwator I – W Bieszczadach czas inaczej płynie!
Obserwator II – On się dopiero co urodził przecież!
Staśko – Salut!

Chociaż wiem, że to bardzo modne nazywać Ludzmi Bieszczadu tych tylko, których korzenie wyrosły wśród drzew leśnych, w których zamiast krwi płyną wody Soliny, tych, co z dziada pradziada przysposabiali tę Ziemię i znają ją, jak nikt inny, w duchu zawsze zastanawiam się, kim rzeczywiście są Bieszczadnicy.
Nie każdy bowiem, kto wychował się w otoczeniu lasu, dotknięty jest jego aurą. Dla mnie zawsze nimi będą Ci właśnie, co przemierzyli wiele krain geograficznych, jednak zakochując się w południowo-wschodnim krańcu Polski, postanowili rzucić wszystko i spędzić resztę swojego życia tu, gdzie diabeł mówi dobranoc. Znam paru takich. To niezaprzeczalni dziwacy i samotnicy; głównie starszego pokolenia.
Nam, nakarmionym szlagierami, wydaje się, że też jesteśmy Bieszczadnikami, bo znamy te góry, zachłannie karmimy nimi oczy, przemierzamy kilometry tras, zdzierając na nich podeszwy. Potem jednak wracamy do swoich domów, do ludzi, do dużych miast.
Ten rodzaj miłości do gór jest po prostu turystyką i nie ma nic wspólnego z prawdziwym Into The Wild. Ja też jestem Po Prostu Turystką, chociaż ułańska fantazja, wiadomo, czasem podpowiada, że fajnie byłoby się nazwać bieszczadnikiem.
Nie znaczy to, że nie marzyłam, żeby kiedyś porzucić cywilizację i nie spędzić reszty życia na wigwizdowiu, jednak tylko na płonnych nadziejach póki co się skończyło, a moje Into the Wild poszło na kompromis z chlebem powszednim. Tak w końcu pogodziłam się z losem pospolitej turystki z pogórza, osiedlonej jedną nogą w Bramie Bieszczadu, drugą w ekspansywnej cywilizacji.
Żyję.

Bieszczady są moim osobistym katharsis. Deptanie szlaków jest cudowne, wpatrywanie się w tych wszystkich rozkochanych górami jest cudowne, ale najcudowniejszym uczuciem jest znikanie na kilka dni w gęstwinach lasu, z dala od spraw cywilizacji i znoszenie tylko obecności samego siebie – ucywilizowanego, wypełnionego cywilizacyjną logiką człowieka, który, chociaż wyłącza na ten okres zaszycia się telefon komórkowy, żeby udowodnić sobie, jak bardzo się odcina od rzeczywistości, w czarnej godzinie przecież właśnie do tej samej cywilizacji się zwróci.
Pomijając wyłączony telefon, wrzucony na dno plecaka, istnieje coś takiego, jak prawdziwe, osiągalne i błogie katharsis.
Moim katharsis są dzwięki zwierząt nocy, palta szarych, gęstych mgieł, rozścielających się nad polanami, gdy zmierzcha, faktura kory drzewa, zaplecionego o drugie drzewo i rudy lis, dotrzymujący mi towarzystwa przy płachcie. Moim katharsis jest dotykająca cisza, samotność, głusz.

Bieszczady to takie góry, w które wychodzę, gdy chcę pomyśleć.

Podczas ostatniego mojego pobytu w Bieszczadach, a było to – o zgrozo – aż latem, gdy jeszcze niebo tliło się ciepłymi kolorami zachodów słońca, a trawy kołysały się na łagodnym wietrze, przemierzałam przez wiele dni skrawki lasu, przesiadywałam nad rzeką, czerpałam sił z życiodajnego powietrza.
Chociaż w małych, bieszczadzkich wsiach napotykałam na swojej drodze ludzi, widywałam znajome twarze, zasiadałam z niektórymi przy jednym ognisku, strugałam kije, piekłam kiełbaski, dzieliłam się chlebem, nie byłam tak naprawdę nigdy do końca częścią tej zrzeszonej ferajny. Czułam się, jak zwykle, bardzo sama.
Mój świat wewnętrzny przybierał różnych wymiarów; od tych radosnych uniesień, powodowanych przebywaniem w ukochanym miejscu po te skrajne, wypełnione dramatycznym milczeniem i marazmem. Tylko trawy kołysały się, jak widma na wietrze i oddech spowalniał, gdy ciało przez chwilę donikąd nie gnało.

Pewnego wieczoru – a mowa o tym samym wieczorze, podczas którego spotkałam w górach dwójkę turystów próbujących przezwyciężyć lęk przed zjawami nocy, a którzy to przyprawili mnie o zawał serca stukotami i gęgami, mającymi na celu odstraszenie niedzwiedzia – zeszłam wreszcie z gór, nadal cała i o dziwo bez uszczerbku na kondycji psychicznej, jednak jedyne o czym wtenczas marzyłam to zapadnięcie w długi, niekontrolowany sen.
Właściwie nie wiem, co ja robiłam tyle dni w tej głuszy. Przybyłam tam prawdę mówiąc po to tylko, żeby siąść przy ognisku i posłuchać koncertu Pawła Czekalskiego (Aldarona). Jego gitara i harmonijka zawsze towarzyszyły mi na szlakach w ramach kontemplacyjnych odsłuchów. Skończyło się jednak, jak to zazwyczaj kończy w Bieszczadach – zostałam na dłużej.
Paweł to człowiek wrośnięty swoją muzyką w las, naturę, nieucywilizowaną stronę duchowości.
Muzyka jest moją ogromną pasją i chociaż na co dzień robię odsłuchy głównie muzyki klasycznej, poważnej i piosenki literackiej oraz poezji śpiewanej, gdy jestem w górach, otaczają mnie ludzie z przenośnymi instrumentami, łączy nas wspólne odczuwanie natury, to i ja sięgam po piosenkę turystyczną, bo cóż lepiej może brzmieć, jak śpiewanie o tym, co nas tak bardzo tu przyciąga, co cieszy i co martwi, co zrzesza.

Paweł wyjął gitarę i harmonijkę, rozsiadł się na drewnianym podeście jednej z moich ulubionych karczm, obok przysiadł Baranek z bębnem, a akompaniował im Jarecki z drugiej gitary.
Długimi godzinami słuchałam znajomych piosenek o tym, jak to nas coś ”tutaj trzyma, chociaż niby tu nic ni ma, Ustrzyki Górne, Wetlina, trochę dalej Ukraina”.

Potem Baranek zaśpiewał tę starą, piękną piosnkę Bar w Beskidzie, którą pierwszy raz zasłyszałam lata temu na jednym ze spotkań AKT Watry Gliwice, gdzie gościłam za pośrednictwem znajomego P.Głogowskiego, byłego przewodnika beskidzkiego, który to zawsze przytaczał żartobliwie, że zalicza się już do grona Mamutów górskich, a w co wtedy zupełnie nie chciało mi się wierzyć, widząc werwę i chęć do życia, wypełniającą jego oczy, przysłonięte srebrnymi brwiami. Dziś, z perspektywy czasu chyba rozumiem, co miał wtedy na myśli. Wszyscy powoli mijamy. Czasem aż trudno uwierzyć, że dzieje się to tak szybko, że nadchodzi niespodzianie, czasem przedwcześnie. Człowiek orientuje się, że czas, zamiast zwalniać, jak to bywało do tej pory, zaczął bardzo przyspieszać.
Życie bywa kielichem wypełnionym tylko do połowy.

Nazajutrz posłuchałam trochę refleksji odnośnie sztuki i natury, którymi podzielił się Paweł, wzięłam od niego płytę z utworami i zaszyłam się na odosobnieniu, żeby trochę pomyśleć.

Zdążyłam tego dnia wrócić do domu, tam dojść do wniosku, że za mało mi jeszcze tych gór i tej mojej głuszy, spakować się drugi raz i znów przyjechać.  Wszyscy jakoś powoli przetaczamy się przez ten kaganiec cywilizacji, założony nam na dusze i jak pisał Staff; ”ażeby zostały po nas jedynie ślady na piasku i kręgi na wodzie”.

Po kolejnym dniu wędrówki pasmami połonin, zeszłam dalej do swojej górskiej wiary i rozsiadając się miedzy nimi, zasłuchiwałam się w gwarze gawęd i skwierczeniu ogniska. Było tam blisko dziesięć różnego kalibru bębnów, kilka gitar, a nawet ktoś wyjął harmonijkę. Śpiewom i graniom nie było końca.

Mnie zaś okrzyknięto Bieszczadzką Indianką. Nie wiem dotąd, czy zawdzięczałam to piórom, opadającym z opaski, oplatającej moje czoło, stylizowanej kamizelce, czy może dzikiej, wyobcowanej naturze. 

Jakkolwiek nie byłabym zachwycona takim przydomkiem, nie potrafiłam wyzbyć się uczucia, że nawet Indianie żyją w plemionach, są ludzmi stadnymi, a ja w tych przybranych plemionach, przychodzących i odchodzących, rozwijających się i przemijających, przekształcających się nieustannie na przestrzeni czasu, jestem i zawsze już chyba pozostanę genetycznym samotnikiem.

Z każdym rokiem przyglądam się, jak kolejna gwiazda gaśnie, jak coraz mniej zostaje chwil, a coraz więcej odchodzi w wspomnienie, że oddech czasu rysuje coraz gęstszą sieć bruzd, że choć jeszcze nie wszystkie widoczne, kiedyś przyjdzie moment odpowiedniego światła księżycowego, uwypuklający daty minione.
Nieraz zdarza się – na szczęście – że czas zatacza krąg i wszystko przeżyć można jeszcze raz, jakby i nad naszym nieobliczalnym losem czuwały niesłyszalne, choć odczuwalne zapisy fonograficzne.
Wracamy. Doświadczamy tych samych miejsc i przestrzeni. Wsłuchujemy się w nie.

Ja tego wieczoru przez długie godziny wsłuchiwałam się w delikatny trzask ognia, wokół którego zasiadali gawędziarze, pieśniarze, muzycy, turyści – ludzie stadni.
Widziałam, ile w nich było życia i ile nieżycia.
”Samotność płynie szerokimi rzekami” – śpiewała tłumom w latach sześćdziesiątych Ewa Demarczyk, wbijając swoje charakterystyczne, szklane spojrzenie w jeden, najdalszy punkt na sali, położony gdzieś nad głowami ludzi. Nigdy nie patrzyła im w oczy. Czarny Anioł robił swoje: śpiewał, poruszał, schodził ze sceny, i już go nie było. Z ludzmi zostawała jedynie cisza, trochę milczenia, odgłos braw albo łez.
Ten ogień był, jak oczy Demarczyk, oglądane nieraz przeze mnie na taśmach; obecny wśród ludzi, zrzeszający ich, wprawdzie widoczny, jednak całkiem nieobecny i nienamacalny.
Potem ognisko gasło, niektórzy zasypiali przy nim, inni rozchodzili się nad ranem do swoich namiotów, a jeszcze inni chronili ciała pod płótnem nadzianym na ułożone w stożek pale na wzór indiańskiego wigwamu.

Ja czuwałam do końca, do ostatniej iskry, czekając, aż zacznie świtać, a światło dnia ukaże chłodny, karmazynowy żar spalonego drwa. Jestem zwierzęciem nocy.

Nazajutrz zbudzeni biesiadnicy wracali do ognia, dokładali drwa i witali się chrypliwą intonacją. Niektórzy usadawiali się w milczeniu, jakby jeszcze korespondowali na jawie z Bieszczadzkimi Aniołami, pochowanymi w szarych kniejach snu.
Uderzeń w bębny nie było końca. Pierwotny dzwięk, rytmicznie wydobywał się spod palców ucywilizowanych ludzi, uderzających w jeden z najstarszych instrumentów świata. On już żył we mnie i nawet, gdy przez chwilę wokół zapadała jakaś nieznajoma cisza, ja wciąż słyszałam uderzenia głośne, drżące, krzyczące. Miałam też wrażenie, że nawet moje serce zaczęło bić w rytmie bębnów, że zrenice pulsują w rytmie bębnów, że stopy podrygują w rytmie bębnów.

Moje poranki przesiąknięte były marazmem a tym przychylniej przybierały aurę otoczenia,  poddając się jej naturze, im bardziej ja popadałam w nieważkość.
Przed ósmą chadzałam nad rzekę, gdzie w otoczeniu bujnej zieleni lasu i błękitów nieboskłonu, wsłuchiwałam się w jej narowisty szum. On też pulsował rytmem bębnów. Byłam już tak bardzo nim wypełniona, że odeszły z mej głowy wszelkie myśli i kreacje świata. Ogarnęła mnie dojmująca pustka.
Usiadłszy na samym środku rzeki na wystającym głazie, wtuliłam skórę stóp i rąk w jej zimny nurt. Oddychałam.
Woda rozpierzchała się wokół kostek, wkraczała między palce, dotykała łydek i wznosiła się coraz wyżej i wyżej, chlapiąc spodnie od piżamy. 

Fale pulsowały, słońce wchodziło w ich siność, wiatr rozdzierał je i sklejał. Nad brzegiem rzeki rozpaliłam własne ognisko, blado kwitnące w promieniach gorącego słońca i dymiące, jak las po soczystej ulewie. Przyniosłam z swojego zaplecza żywności kawałek kiełbasy i aromatycznego chleba, po czym upiekłszy frykasy, powróciłam na sam środek rzeki, wyjęłam z wody głaz, obsuszyłam w słońcu i czyniąc sobie z niego talerz, posiliłam się.

Nie uwierzycie, jak znakomicie pachnieć może zwykły kawałek chleba, zjedzony w tak niezwykłych okolicznościach. Doceniony zostaje każdy walor, faktura skórki a nawet miękkość środka. To posiłek przesiąknięty zapachem rzeki i zapachem głazów. To otwarcie całego spektrum możliwości języka i podniebienia, a nade wszystko otwarcie się na prostotę, której tak bardzo brakuje w codzienności poza-górskiej, a która to zmusza nas do radykalnego dzielenia wszystkiego na to, co nas zadowala, a co trochę mniej. Mnie w codzienności poza-górskiej zdecydowanie bardziej zadowalają komplikacje kuchni włoskiej; zwracam większą uwagę na różnorodność faktur w posiłku, akcentów smakowych i cały wykwint. Poza tym jestem po prostu makaroniarzem.
Na łonie natury czas toczy się inaczej; przedmioty stają się zbędne, rarytasy przestają mieć znaczenie, zmysły funkcjonują w oparciu o inne bodzce. To przyjemna, choć tymczasowa odmiana.

Znad rzeki chadzałam do strefy chilloutowej, w której przed dziesiątą spotykano się na pogawędkach o filozofii, życiu i kolejach losu.
Strefa chillout była niczym innym, jak niewielką łąką nieopodal rzeki i tipi. Między pniami drzew dyndały pstrokate płótna hamaków, na których można było spocząć, zebrać myśli lub wyciszyć się.
Właśnie podczas takiego dyndania w hamaku, gdy to rozprawiałam się z demonami bębnów, grających nieustający dzwięk w mojej głowie, spotkałam kolejnego dziwnego człowieka a imienia jego nie pamiętam, bo, chociaż przegadaliśmy dwie godziny, zdaje się, że nigdy się sobie nie przedstawiliśmy.
Był starszym, herkulesowatym, pleczystym mężczyną o długich, szarzejących włosach, spiętych w samurajskiego koka. Miał szpakowaty nos, krzykliwe zmarszczki wokół oczu i obrzępalski wygląd odzienia.
Spostrzegł mnie na jednym z hamaków, gapiącą się w przestwór nieba. Przytargał ze swojego namiotu niewielkie, brudnozielone krzesełko rybackie, rozłożył na wprost i zaczął bez słowa wstępu opowiadać o swoich przemyśleniach egzystencjalnych. Zdumiona, przez długą chwilę milczałam, nie odgadując zaraz, że ten przemawia do mnie, ale po chwili bacznie mu się przyjrzałam i zapytałam, kim właściwie jest.
Zamyślił się w odpowiedzi na moje pytanie. Wpatrywał się w chuderlawe kępy trawy, wystające między stopami, a stopy miał duże, bose, zakurzone i okalone błotem. Trawa swą zielonością dodawała im akcentu życia i odwracała uwagę od mocno uwypuklonych, grubych żył, które wiły się pasmem serpentyn pod wiotką skórą.
Widać jednak było, że jego fasada jest wynikiem pewnej metodyczności, a ów człowiek, jeśli nie panisko to przynajmniej eks potentat w skórze bieszczadzkiego łotra.

– Jestem bardzo złym człowiekiem. – Szczęknął, rzucając niepokojące, bezpośrednie spojrzenie wprost w moje oczy. Przeszył mnie dziwny dreszcz. Zaraz wzięłam na spytki jego coraz to pikantniejsze, acz oziębłe myśli filozoficzne, bo nie chciałam dać wiary w fatalistyczne światło, w jakim postanowił się przedstawić, jednak ten za każdym razem jedynie marszczył gniewne brwi i zaciskał coraz mocniej wargi na bibułce od papierosa. Ciągnął dalej brutalne wynurzenia, dotkliwie przewiercając się przez płaszczyznę ludzkiej egzystencji, gdy wreszcie wspomniał na bezwzględność ludzką, w tym swą własną, zapoznając mnie z mroczną stroną życia, przy czym robił to w sposób tak uchylający, stosując zgrabne przejścia i pominięcia, że w rezultacie nie wydedukowałam puenty tej naszej rozmowy. Jedno tylko utkwiło mi w pamięci.
– Dlaczego jesteś złym człowiekiem? – Interpelowałam. – Przecież zli ludzie nie wychodzą w góry. Zli ludzie nie posiadają wrażliwości na piękno przyrody. Niewielu jest złych ludzi.
– Jestem bardzo złym człowiekiem. – Powtórzył półkrzykiem. – Potrafię nienawidzić. Szukam zemsty i kiedyś miarka się przeleje. Nie znam litości. – Obwieścił rzucając to samo niepokojące, bezpośrednie spojrzenie wprost w moje oczy.
– Czego zatem szukasz w górach? – Spytałam zrozpaczona tym wywodem.
– W Bieszczadach odpoczywam w przerwach między szukaniem zemsty a nienawidzeniem. -Zachichotał, rozluzniając zmarszczone brwi.
Pamiętam też, że nawet przez chwilę na jego twarzy zarysował się litościwy uśmiech.
Nie wiem, kim był ten człowiek, dlaczego nosił związanego koka, dlaczego gniewnie zaglądał w oczy, by potem łagodnie się uśmiechać. Wiem tylko, że w Bieszczadach odnalazł własne Into the Wild i dlatego rokrocznie wracał w te góry, zaszywając się na wiele tygodni w otoczeniu przyrody, by czasem, jak wszyscy ucywilizowani, wejść wśród obcych ludzi, przysiąść przy jednym ognisku, albo dosiąść się do czyjegoś hamaka i porozmawiać o życiowej udręce.

Czesany w koka nie był jedynym ucywilizowanym dzikusem, jakiego spotkałam w Bieszczadach podczas tamtego pobytu.
Widziałam dwie dziewczyny z poczochranymi włosami, ubrane w popielate, rozciągnięte swetry i długie w kostkę , szerokie spódnice, które tańczyły na polanie, wyginając ciała, a pochylając głowy nad ziemią, grzbiety prężyły jak zaszczute zwierzęta. Nie grała tam żadna muzyka. Było słychać tylko świst wiatru.
Spotkałam paralotniarza, który wchodząc między krąg muzyków i dynamicznie  gestykulując rękoma, wykrzykiwał w linii melodycznej jednej z piosenek Dżemu: ”W życiu piękne są tylko Bieszczady!”.
Trafiłam i na scenę prania w rzece za pomocą kijanki w postaci kija. Ostatni tak autentyczny, nie pokazowy lecz instynktowny obraz w Polsce widziałam, będąc jeszcze malutkim dzieckiem, a było to na wsi, gdy jeden mężczyzna, chorowity i upośledzony w niewielkim stopniu, upierał rzeczy w rzece, wyjąc przy tym i wymachując triumfalnie kijem. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, że mógłby zrobić pranie w popularnej wtedy Frani, ponieważ bał się jej mechanicznego dzwięku.

Gdy wchodziłam w krąg umuzycznionych, równie prędko zdawałam sobie sprawę, że wszyscy jesteśmy trochę Chrisami McCandlessami nowego tysiąclecia.
Jednego razu, ucząc się grać na harmonijce, którą wetknął mi w ręce jakiś szwendyłapa, ujrzałam jak wokół Baranka, co to wcześniej śpiewał Bar w Beskidzie, zasiadło paru nastoletnich dzieciaków, niewyklutych, ale niewątpliwie uzdolnionych artystycznie. Każdy z nich był synem, bądz córką któregoś z muzyków lub wędrowców-bieszczadników. Jedni umieli pięknie śpiewać, inni grać, a jeszcze inni pisali ponoć własne książki lub liryki.
Właśnie wtedy usłyszałam, jak siwiejący Baranek skromnie skulony w ocienionym kącie tipi podrywa struny swej gitary, tworząc ciche tło muzyczne dla młodego pokolenia.
Kędzierzawy młodzik rytmicznie uderzał rękoma w bęben i z zamkniętymi oczyma oraz błogim uśmiechem, ścielącym się na ustach, śpiewał:

”Nie masz szczęścia na tym świecie i sprawiedliwości.
Anioł pije piwo trzecie – diabeł mu zazdrości
Mówi diabeł – Postaw kufla, Bóg Ci wynagrodzi
My artyści w taki upał żyć musimy w zgodzie.
Piwa, nalejcie piwa! Nalejcie piwa!
Z tej starej beczki od Mariana!”

Przyznać muszę, że było to najbardziej ujmujące wykonanie Anioła i Diabła, jakie kiedykolwiek dotąd słyszałam, a chłopak cały wypełniony rytmem i artystycznym porywem, przenosił zgromadzonych w trans i zadumę.
Każdy kolejno zaczął uderzać w swój bęben, a iskry nad ogniskiem znów podskakiwały, jakby tańczyły razem z rozprzestrzeniającym się pogłosem.

Biwak Bieszczadzki

Innym razem, a było to podczas wieczoru, w którym okrzyknięta zostałam Bieszczadzką Indianką, przebywałam przy ognisku z włóczykijami, zjeżdżającymi tu z najodleglejszych zakątków naszego kraju.
To owoce opadłe z tego samego szczepu, co ja. Wiodą normalne, unormowane życie, pachną cywilizacyjną stęchlizną, kochają widok świata oglądanego z góry, jednak jak dla owoców, tak i dla nas los nie bywa nader łaskawy i kiedyś przychodzi czas, w którym opadamy na niziny, rozcinając o jej chłodne krawędzie swoje wątłe skórki. Chyba właśnie dlatego z roku na rok wytwarzamy je coraz grubsze, wierząc, że pozwolą przetrwać bolesny dotyk losu, niszczący prawdziwą naturę człowieka.
Nieustannie powracamy do swej górskiej przystani po dwa, niespieszne oddechy, po radośniejsze bicie serca.

Gawędziliśmy długimi godzinami, a rozmowom tym nie było końca. Pokazałam parę swoich tekstów, które, jak przystało na dobę wszechobecnej cywilizacji, zapisane miałam w internetowej wersji mojego kajecika – Skazana na gór dożywocie.
Słuchali, dociekali, zadawali pytania. Ktoś wziął jeden z moich wierszy i odczytał na głos. To dobre uczucie docierać zwykłym tekstem do niezwykłych ludzi. Jeszcze bardziej niezwykłym jest słyszeć interpretację inną, niż swoja własna, gdzie akcent kładziony jest na inne miejsce, zastanowienie przychodzi w tych najmniej oczekiwanych chwilach, uwypuklając nieraz to, co zdaje się mniej istotne.
Dwoje z nich, wychodząc kolejnego dnia w bezkres połonin, wzięło adres bloga z sobą, by kontemplować teksty podczas górskiej wędrówki. Po zejściu zaczepili mnie i donieśli, że to była podróż przez współodczuwanie po odkrywanie.
Tak nieszczęsny zlepek słów przybrał innego wymiaru, a ja poczułam, że zaczynam przybliżać się do meritum pisania. Cieszy mnie, że choć pozostaję genetycznym samotnikiem, poprzez teksty, jakie po sobie zostawiam, zawsze będę w jakiś sposób blisko ludzi.

Każdy ma swoje własne Into The Wild.

Ten czas chyli się ku końcowi… Za kilka dni nastanie Nowy Rok.
Życzę Wam, żebyście zawsze czuli, że tam, dokąd zmierzacie, znajdziecie kiedyś kres swojej wędrówki.
Każda miniona data, każda przebyta droga, każda mijająca chwila jest podróżą przez swe własne dzieje.
Niechże Wasza wilcza droga kiedyś zaprowadzi do ogniska.

Bądzcie szczęśliwi w 2018.

J.

____________________________________________________________________

Polecam:

Film : Into the Wild (Wszystko za życie)  – Into The Wild (Wszystko za życie)

Czytadła i filmy poświęcone postaci Majstra Biedy

Muzykę do posłuchania w Bieszczadach : Paweł Czekalski

6 Replies to “Bieszczadzkie Into the Wild. Opowiadanie o wilczej drodze dziwnych i niedziwnych ludzi.”

  1. Spełnienia marzeń tych oczywistych i tych skrytych. Bardzo dobry, pełen emocji, tekst.
    Bieszczady mają w sobie coś niezrozumiałego dla ludzi nie dostrzegających małych rzeczy.

  2. Fajne i ciekawe podejscie do egzystencji w dwuch światach. Też mam tak że jak już przyjadę w Bieszczady to przechodzę na inny tryb zycia i chłonę na cały rok ile się da. Co prawda nie nazywam się "Bieszczadnikiem" i daleko mi do nich ale zawsze staram się zrozumieć ich mentalnośc,sposób postrzegania życia i jego wytrwania. Nie ,nie lubię szlaków,tłocznych miejscowości i gwaru turystów przepychających się na Chatkę czy Bukowe ,mam " swoje góry " gdzie najwyżej mogę spotkac stado żubrów czy wilka lub niedzwiedzia w oddali. ALe po 14 latach obcowania z tym miejscem wiem że my "turyści" żyjemy fascynacją,nakręcamy się i ładujemy Bieszczadami ,a obraz prawdziwego życia w tym miejscu jest namalowany mniej pastelowymi kolorami,czasem wpadającymi z szarości w czerń lub biel . Ale na tym koniec tych moich przemyśleń,Twoje sa ciekawsze i oby tak dalej 🙂

Skomentuj Klaudia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.