Biwak w śnieżycy… czyli powitanie tatrzańskiej zimy!

Jesień 2016. Ledwie przed trzema dniami wróciłam z Tatr, jesień żegnając tradycyjnie, w Dolinie Pięciu Stawów, a już nadeszło załamanie pogody i nagła zmiana pory roku. Nie zastanawiając się długo, przepakowałam kilka rzeczy, wrzuciłam do komory sprzęt zimowy i ruszyłam znów na Podhale witać pierwszy śnieg. Nocna podróż obfitowała w zmęczenie, jednak o świcie szybko postawiłam się do pionu, popijając ciepłą kawę w barze na rondzie Jana Pawła II.
Zakopane dopiero budziło się do życia, gdy kreśliłam pierwsze ślady w śniegu na Boczaniu. Przeważnie to tędy podchodzę do Doliny Gąsienicowej. Sporadycznie zdarza mi się to robić przez Psią Trawkę (ten wariant lubię tylko latem, gdy potrzebuję w ciszy i samotności napawać się lasem), czasem od Brzezin, kiedy potrzebuję jakiejś zmiany, ale od Jaworzynki nie podchodzę prawie nigdy. Jakoś nie przepadam za tym podejściem – może przez wzgląd na jego monotonię i czas, który mi się tam niemiłosiernie dłuży. Boczań za to z jakiś względów upodobałam sobie najbardziej. Wchodzę tamtędy szybko, sprawnie, nie robiąc przerw. Ścieżka wiedzie moją ulubioną od tej strony częścią brunatnego lasu tatrzańskiego i od razu stromo zawija pod górę, dając potrzebny przedsmak ujrzenia ”Okienka” na Tatry Wysokie. Niekiedy śmieję się, że znam już każdy kamień na tej drodze – coś w tym jest – w końcu mam dość silną percepcję wzrokową.

Zawsze, będąc w Dolinie Gąsienicowej, zachodzę na dłużej do Murowańca. Tym razem spędziłam tu cały dzień. Usiadłam na zewnątrz, usuwając rękawicą śnieg z parapetu i degustowałam rozgrzewającą herbatę z prądem, obserwując szare, zaniesione niepogodą niebo nad szczytami. Czasu miałam sporo, gdyż interesowało mnie dopiero wieczorne wejście na Kasprowy. Dzień był krótki i rychło nastała szarówka, więc ruszyłam z wyładowanym plecakiem pod górę.


Z każdą chwilą załamanie pogody pogłębiało się, widoczność malała, spadała temperatura i chwilami zaczynał zaciągać śnieg. Była wówczas rosnąca 2 lawinowa. Warunki siadły totalnie, jednak dokładnie tego się spodziewałam, obserwując wcześniej prognozy dla tego rejonu gór.
Na szczyt dotarłam bardzo szybko, nie robiąc po drodze postojów dłuższych, niż te poświęcone fotografii, a i ona była uboga z racji ogromnej mgły.
Na Kasprowym widoczność spadła do kilku metrów, a w najgorszym momencie nie widziałam, co dzieje się 2 metry przed moimi butami. Wszystko wokół zasłane mgłami, przesiąknięte wzmagającym się wiatrem i śniegiem zaczynało już dogasać pod osłoną zmierzchu. Znam to uczucie doskonale, bo często go doświadczam, jednak za każdym razem czuję jednaką ekscytację i poruszenie. Powiem wam nawet, że zupełnie nie potrzebuję wtedy widoku gór, schowanych pod szarymi kłębami powietrza. Tym lepiej. Przynajmniej żelastwa na Kasprowym nie zakłócają mojego poczucia odosobnienia. Sama świadomość bycia tutaj jest wystarczająca.

Straciłam dobre półtorej godziny na krótki postój, dalsze przecierania i trawersy po zmroku o czołówce zbocza Kasprowego w wysokim, ujeżdżającym śniegu, by wreszcie dotrzeć do upatrzonego miejsca pod rozłożenie płachty. Spanie na samym Kasprowym przy obecnych warunkach byłoby dość dziwnym pomysłem, toteż wolałam przedłużyć wycieczkę i schronić się odpowiednio przed wiatrem lub śnieżycą. Wreszcie dotarłam, gdzie chciałam.

Po rozbiciu płachty, wskoczyłam szybko wewnątrz, urządzając sobie krótki popas w asyście malinówki, po czym założyłam ocieplacze chemiczne, odpaliłam światełko, przebrałam się i wsłuchiwałam w szamotające wiatrem płótno. Mimo mrozu na zewnątrz, mi było gorąco i przytulnie. Niestety ta noc była trudna, gdyż czas bardzo mi się dłużył, potęgując różnorakie obawy, towarzyszące mi podczas przeżywania biwaków. O 22 postanowiłam uaktywnić swoją metodę na ”przetrwanie czasu”, czyli starać się nie zerkać zbyt często na zegarek. Dodatkowo rozmyślałam o dzikich zwierzętach, ich sposobie żerowania i zwyczajach, czasem pogrążając się w zadumie nad literaturą i muzyką. Nie brakowało też przemyśleń iście egzystencjalnych. Do głowy szybko napływały mi świeże wersy, aż proszące się, by je spisywać. Najbliższe pięć godzin było torturą. Nie mogłam zasnąć. Udało mi się to dopiero przed 3 w nocy, po czym o 4 znów zbudziła mnie szamotająca się płachta i zawodzący wiatr. Na szczęście pod wpływem silnego zmęczenia kolejnym razem zbudziłam się dopiero przed 5:30. Wokół wciąż panowała ciemność. Chciałam jak najszybciej zwinąć rzeczy i mieć tę nieocenioną świadomość, że wokół wstaje nowy dzień. Właśnie tak wyglądają noce w górach. Samo spanie tam nie ma nic wspólnego z przyjemnością. Jest raczej obarczone ciągłym niepokojem i zwiększoną czujnością. Człowiek tylko czeka, kiedy nadejdzie ten cholerny świt. Przyjemność tkwi w rozsuwającej się wówczas płachcie – ale i owe rozsuwanie trzeba bardzo lubić, by się na nie pisać… ja je kocham.

Szybko wstałam i rozgrzewając nogi w głębokim śniegu, postanowiłam jeszcze przed wschodem dotrzeć na Beskid, bądz Pośrednią Turnię. Po drodze zahaczyłam znów o wybielony puchem wierzchołek Kasprowego.

Widząc, co dzieje się wokół mnie, szybko rozstawiłam się z aparatem, by nadrobić zaległości…

Nad dolinami przelewały się głębokie, mroznie i świeże morza chmur. Jestem zakochana bez pamięci w takich widokach, toteż zupełnie obezwładniona kapitalnym spektaklem, stanęłam, jak wryta i długo nie mogłam oderwać oczu. Stojąc tak, nuciłam w myślach utwór Kaczmarskiego i Gintrowskiego – …

Modlitwa o wschodzie słońca…

Wdzięczna za to, czego mogę doświadczać, długo kontemplowałam milczące, białe góry, znad których schodził cień nocy.  Dokoła było tak cicho, pusto i spokojnie… nawet wiatr pokornie usunął się przed geniuszem złotej łuny na horyzoncie, która malowniczo odcięła niebo od ziemi. Wszystkie segmenty moich zmysłów chłonęły tę zadziwiającą precyzję natury, namiętnie szukając w niej swojego ludzkiego odbicia i czasem tylko z lekka zawstydzone swą ułomnością pojmowania, chowały się pod spuchniętymi powiekami. Czy wierzysz Drogi Czytelniku w cuda? To właśnie jest cud, ten nienamacalny, choć bliski, zasklepiony w innym wymiarze doznań. Cud obcowania z tym, co nas zachwyca. W takich chwilach miłość wobec gór odczuwam najpełniej…

Po jakimś czasie ruszyłam w okolice Pośredniej Turni, by tam rozłożyć palniczek i ugotować herbatę. Gdybyście słyszeli, jak przyjemnie warczał, świszczał na wespół ze skrzypiącym pod butami mrozem… To szczególny dzwięk.

Dopijając kolejny łyk parującej z kubeczka herbaty, znów ustawiłam się z aparatem. Przez godzinę obserwowałam, jak ciężkie, zwieszone nad moją głową niebo zmienia się w coraz rzadsze gęstwiny chmur i blednie od przeciągających się między nimi promieni słońca, które jeszcze nie dotarło na granie. Jego smukła wstęga odbijała się jedynie daleko, na horyzoncie, zwiastując wypogodzenie.

Wreszcie przyszedł czas na śniadanie w ulubionym towarzystwie szczytów. Ma to swój niepowtarzalny klimat. Właśnie w takich momentach przypominam sobie, jak szczęśliwym można być, ciesząc się z prostych rzeczy. Bezsmakowa, mdła owsianka na porannym mrozie, z dala od cywilizacji to najlepsza recepta umoralniająca człowieka, schodzącego potem w doliny.


Po tak wspaniale rozpoczynających się porankach, z reguły ciężko mi zebrać wszystkie myśli w jedną całość. Czasem plączę się to tu to tam, depcząc figlarne kółka w śniegu i śmiejąc się z nie wiadomo czego, przyglądam się tym moim górom, jakbym widziała je pierwszy raz na oczy. Lubię, gdy ich cisza siada na refleksję. Nawet nie wiem, co mnie tutaj trzyma. Przecież wszyscy normalni ludzie w zimowe poranki zawijają się w ciepły, szkocki koc, popijając duszkiem kawę, czytając poranną prasę i wzdrygając się na myśl o wyściubieniu nosa poza próg domu. A ja leżę na śniegu, bo lubię gdy z rana mrozem pachnie powietrze, gdy siada na rzęsach białą, kryształową linią a potem opada łzą po policzku, otulone pierwszym promieniem wstającego dnia.
A że dzień ten właśnie zaczął się pełną parą, nie myśląc wiele, ruszyłam przed siebie z zamiarem zrobienia grani w kierunku Zachodnich. Spodziewałam się sporo frajdy z torowania po ostatnim, śmiałym opadzie i wiedziałam też, że szybko stracę widok na góry, bo już 30 minut za Kasprowym weszłam w nisko wiszące pole chmur. Dokoła rozsiały się gigantyczne mgły i zalały każdy żleb, każdą grzędę, każdy wierzchołek w okolicy.

Wiatr dął jak oszalały, potęgując uczucie zimna i paląc momentalnie, nawilżone wodą wargi, a te niewdzięcznie pękały i piekły. W tej mgle ciężko było złapać orientację względem terenu, więc szłam ”na pamięć”. W jednym miejscu grzbiet od Gorczykowych przeskrobałam nie tą stroną, co trzeba, ale zorientowałam się dopiero wpadając po pas w nawiany śnieg tuż nad sprośnie wyglądającą przepaścią. Pomachałam jej grzecznie z góry i pełna żywego optymizmu doczłapałam do elegancko wywianych momentów skalnych.Wreszcie tu wypadało się zatrzymać i ustawić aparat z racji lepszej widoczności, na którą w dalszej części trasy nie miałam co liczyć.

Gdy po sprawnym zrobieniu grani, znalazłam się już na Kopie, nie byłam w stanie przystanąć i fotografować, gdyż wiatr przybrał tak na sile, że jedyne o czym marzyłam to zejście do Hali Kondratowej na ciepłego grzańca. Nęciło mnie zahaczenie jeszcze o Giewont, do którego stąd miałam rzut beretem, jednak wreszcie doszłam do wniosku, że i tak nie lubię tej góry, więc ów pomysł mija się z celem mojej obecności na niej.

Schodziłam bardzo szybko w dół, nie mogąc doczekać się odtajania w progach schroniska. W dolinie było bezwietrznie i przejrzyście. Wewnątrz zamieniłam parę zdań z ludzmi, w tym z jedną taterniczką, która ucieszona na mój widok, stwierdziła, że zapamiętała mnie dzień wcześniej z Doliny Gąsienicowej, bo raz po raz uśmiechałam się do siebie, brodząc w śniegu. Po uzgodnieniu, że to miejsce wywołuje tak szeroki uśmiech na mojej twarzy, wyszłam na zewnątrz, by ostatni raz zatopić w nim oczy. Przycupnęłam nieopodal, czyniąc sobie plecak siedziskiem i pogrążyłam lokatą głowę w długiej, rozkosznej zadumie…
A góry stały nadal, jakby nic się nie zmieniło, jakby mnie w nich nie było, jakby nie słyszały mojego bicia serca… i cicho szeptanego ”Kocham”…

Zapraszam do obejrzenia krótkiej relacji video:

Film /biwak zimowy,pętelka granią/

Kochany Czytelniku.
Nie musisz zawsze cisnąć po najwyższe szczyty. Nie musisz zawsze wybierać najmocniejszych dróg. Gdy naprawdę czujesz życie… ucieszy Cię nawet mgła zalewająca widok ukochanych gór…
Nie ma nic wspanialszego od odkrycia ich własnej interpretacji i smakowania w sposób odległy od utartych stereotypów. Żadna najwybitniejsza nawet droga nie da Ci spełnienia, jeśli zapomnisz przy tym być po prostu SOBĄ i ruszysz utartym traktem, jakiego oczekują od Ciebie inni…
Szczyty, ściany, drogi, granie… to tylko krótki poryw namiętności, tylko małe zwieńczenie Twojej osobistej historii działania…

Wiesz co jest najpiękniejsze w górach?
Cisza…

3 Replies to “Biwak w śnieżycy… czyli powitanie tatrzańskiej zimy!”

  1. Dziękuję. 🙂
    Ja też lubiłam ciepło – w górach stałam się zimnolubna. Biwakowanie w Tatrach jest niestety nielegalne. Natomiast pomijając ten szczegół… w górach niezle można zahartować organizm. Od kilku lat nie wiem, co znaczy mocno chorować. 🙂

  2. Fajnie się czyta 😉 Zdjęcia godne podziwu. Osobiście lubię ciepło, zimno mnie trochę denerwuje. Ale z pewnością chciałbym wybrać się na taki zimowy biwak, żeby sprawdzić swój charakter i wytrzymałość organizmu. Powodzenia w realizacji marzeń i do zobaczenia przy następnym poście 🙂

Skomentuj Agnieszka Herman Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.