Droga Tetmajera.

Ta noc zaczęła się, jak większość innych, podczas gdy w górach panuje idealny warun do ”zwiedzania” –  graty w plecak i jazda!
Plan zrodził się z zupełnego przypadku. Miesiąc wcześniej siedząc pod Murowańcem i szykując się do wyjścia na Żółtą, zdzwoniłam się  z Aro, moim mentorem górskim i dobrym przyjacielem, a w słuchawce telefonu usłyszałam dwa irytujące słowa; ”Droga Tetmajera”.
Chociaż wówczas nieco kręciłam nosem, już miesiąc pózniej o 6 rano byłam w drodze do Doliny Wielickiej w Słowackich Tatrach Wysokich. O tej dolinie i względnemu urokowi monotonnego marszu do niej opowiem Wam może przy innej okazji, a teraz przeniesiemy się od razu ponad poziom Śląskiego Domu, gdzie wreszcie z dala od cywilizacji można cieszyć się bliskością szarych gmachów skalnych, sterczących nad głową.
Po przebyciu dość sprawnym tempem pod górę 6,5 km wcześnie rano meldujemy się pod schroniskiem na krótki popas i już 15 minut pózniej ruszamy na przełęcz Polski Grzebień.
Czekał nas intensywny dzień, zważywszy nie tylko na sumę podejść, co przede wszystkim długą , ostrą pętelkę, jaką zamierzaliśmy zatoczyć granią, pokonując kolejno kilka przełęczy i szczytów z czego dwa charakterystyczne i jeden wybitny, finiszując zejściem zupełnie inną drogą.

Gdy tylko schronisko wraz ze Stawem i Siklawą Wielicką zniknęło za pierwszym progiem skalnym i doczłapałam w obręb Długiego Stawu, poczułam tę przyjemność psychicznej izolacji, która zawsze dodaje mi nieocenionej energii w pokonywaniu dalszych wysokości.
Oczyma namiętnie dotykałam ocienionych żłobień skalnych w ścianach Króla Tatr – Gerlacha, a już po chwili, mijając Suchą Kopę, odsłoniła się przede mną zjawiskowa Mała Wysoka, do której mam niezmierzony sentyment.
W tak sielskiej scenerii, zwiedziona pokusami nieustannego gapienia się we wszystkie strony, omal nie przepadłam w myślowej euforii, z której na szczęście ocalił mnie brak czasu na zbędne biadolenie o pięknie gór.
Trzeba było się sprężać i jak najszybciej dotrzeć na przełęcz, toteż dobrałam kroku i żwawo ruszałam wprzód, zostawiając za sobą Ara, który zazwyczaj jest szybszy na podejściach ode mnie. Tym razem miałam tę przewagę, że to on dzwigał graty do asekuracji.

Niebawem poszusowałam najprzyjemniejszym, wymagającym podciągania się i paru chwytów za łańcuch, fragmentem podejścia na czubek przełęczy. Jako, że wszelkie obiekty znakopodobne w górach nad wyraz drażnią mój aparat wzrokowy, po chwili oddechu na Grzebieniu, ruszyłam na szczyt Małej Wysokiej, by tam móc wreszcie urządzić sobie dłuższą posiadówę z jednym z lepszych, dookolnych widoków na Tatry Wysokie.

Tu, gdzie dla wielu ludzi wraz ze stanięciem na szczycie, kończy się przygoda, dla nas ona dopiero miała się rozpocząć. Leżąc na zboczach Małej Wysokiej, wpatrywałam się w profil grani wiodącej na szczyt Bradavicy, jednocześnie stanowiącej naszą dzisiejszą Drogę Tetmajera. Dopiero teraz widać było, jak daleko położony jest jej imponujący wierzchołek. Ocienione garby dumnie sterczały nad dolinami, dysząc w słonecznym skwarze. Ich surowo prezentujące się ściany, spływały pionem ku dołowi, podcinane rozłożystymi polami piargu. Na domiar tych estetycznych uciech, szczyt z tej perspektywy wyglądał piękniej od samego najwyższego Króla Tatrzańskiego, który zdecydowanie urokiem, tajemniczością a nawet niedostępnością mu nie dorównuje: tym samym Bradavica plasuje się zaraz obok Pośredniej Grani jako najtrudniejszy i najbardziej zawiły orientacyjnie szczyt Wielkiej Korony Tatr. Dodatkowo to jedyny taki egzemplarz w całych Tatrach, posiadający aż cztery wierzchołki. Znany z lawin, wzbudza  respekt, pozwalający na zasadne stwierdzenie: ”O kurwa”!
Wznosi się 400 metrową ścianą górującą nad Doliną Staroleśną, skąd wiedzie jedna z nielicznych dróg wspinaczkowych w Tatrach o śnieżno-skalnym charakterze, zwana Klimkowym Żlebem.
” Ów żleb widniał, jak byk na naszym dzisiejszym schemacie wyjścia.” – Pomyślałam, podglądając właśnie ustrzelone zdjęcie z aparatu na największym możliwym przybliżeniu. – ”Fakt. Robi wrażenie.”

Strzałką oznaczony jest najwyższy wierzchołek Bradavicy

Jako, że moja ideologia gór kłóci się z ”szybkim odklepaniem” drogi, pozwoliłam sobie wreszcie skorzystać z przywilejów dobrej pogody i poświęciłam w tym miejscu godzinę na refleksję. Był to bardzo potrzebny moment, pozwalający mi na uwolnienie głowy z całego stresu wyniesionego z dolin. Tam, w górach nagle się  wyciszam i uspokajam. Zaczyna ogarniać mnie przyjemne uczucie błogości, paradoksalnie nierównoważne z zwiększającym się ryzykiem. Tylko z tak oczyszczonym umysłem jestem w stanie wychodzić w teren taternicki.
Po niebie wolno sunęły białe obłoki a ja wtulając ciało w ciepłe skały, porosłe kępami trawy, zgłębiałam każdą rysę oddalonych szczytów. Przez chwilę zamknęłam oczy, oddając się bez reszty w łaski promieni słonecznych i delikatnie pląsającego po policzkach wiatru.
Znów ta ekscytacja. To znów się działo.
Nie chcę brzmieć zanadto patetycznie, jednak jakkolwiek nie opisałabym swoich uczuć w tamtej chwili, byłyby one egzaltowanym uwielbieniem Matki Natury.
Z drugiej zaś strony moje ciało obiegał niesamowicie współgrający z zmysłami dreszcz napięcia, powodujący odczuwanie przyjemnego rodzaju strachu, którzy zawsze towarzyszy mi w zmaganiach górskich, w jakkolwiek prostym położeniu bym się nie znajdowała. Myślę, że jest to jednym z kluczowych powodów, dla których tak ukochałam góry. To one wydobywają ze mnie odczucia, jakich nie sposób doświadczyć w innym środowisku.
Wreszcie nadszedł odpowiedni czas, by przed zbliżającym się powoli południem, ruszyć w kierunku grani. Zawsze w takich chwilach przywołuję na myśl słowa:

”Każdy Twój wyrok przyjmę twardy…”

Kliknij…

Ruszyliśmy z zapałem  ze szczytu Małej Wysokiej trawiasto-kamienistym zboczem, by już po 10 minutach patrzeć nań z Obłazowej Przełęczy.

Bardzo sprawnie, po głazach dotarliśmy na czubek Baniastej Turni, gdzie teren nie wymaga jeszcze użycia asekuracji, gdyż nie stanowi żadnych technicznych trudności,a na pewno nie większych, niż zastać można chociażby na Orlej Perci. Zdaje się, że jest nawet podobnie wyceniony, choć dziki, poza szlakowy, a co za tym idzie – można pozwolić sobie na wchodzenie którąkolwiek stroną, zależnie od potrzeb: lewą, lufiastą lub prawą, po ruchomych kamieniach. To miejsce bardzo przypomina mi swoją specyfiką początek grani Wołoszynów, które bardzo lubię. Dotąd tempo mamy niezłe więc pozwalam sobie na pamiątkową sesję zdjęciową.
Dopiero teraz trudności techniczne zaczyną się zwiększać i wycena drogi wzrośnie.

Równie szybko docieramy na Zwalistą Przełęcz, z której już wyrazniej eksponowana grań Zwalistej Turni, zaczyna robić pierwsze wrażenie.

Podchodzimy bliżej i tu robimy krótki postój na przysposobienie się w sprzęt. Słońce i cień fantastycznie podkreślają walory grani. Nareszcie czuję mimowolnie nadchodzące spełnienie. Podrygując z nogi na nogę, pytam ironicznie : ”Tam idziemy?” Odpowiedzi nie uzyskuję, bo Aro znika już w otulinach skalnych, z niecierpliwością szarpiąc linę.
Zagryzam wargi i pędzę za nim w górę.

Ściana jedynie straszy swoim wyglądem, bo w gruncie rzeczy to czysta frajda po niej włazić. Raz po raz spoglądam w dół, chronicznie węsząc niebezpieczeństwo, jednak w rezultacie mi się to nie udaje. Pocieszam się myślą, że najbardziej eksponowany i ciekawy fragment grani dopiero przed nami. Goniąc Ara, z duszą na ramieniu, układam w głowie wiersze, przez co zaczyna mi doskwierać brak sposobności ich spisania. Gdyby tylko się dowiedział, że mam właśnie pragnienie zatrzymać się w pół drogi na ścianie, wyjąć z kieszeni zwitek papieru i długopis, podejrzewam, że z impetem wsadziłby mi go prosto w przygłupiaste gałki oczne.
Wspinamy się dalej.

Podchodzę na spore wypłaszczenie terenu i spisuję ukradkiem świeże wersy w telefonie, podczas, gdy on zajmuje się fotografowaniem widoków. Może nie zauważy. Już i tak jest wyjątkowo poirytowany moimi zalotnymi spojrzeniami na skałę. Chyba go to przerasta. Niemniej jednak zauważam, że pod nosem często się uśmiecha, chociaż żyłka na skroni wciąż mu niezawodnie pracuje. Ciekawe, czy odważy się wąchać przydymioną prochem skórę swoich dłoni w celach niwelujących stres, co mu niegdyś doradziłam w ramach edukacji o otworzeniu wszystkich zmysłów na piękno otaczającej przyrody. 😀

Nie odważył się. Nic to. Pewnie wącha, jak nikt nie widzi. Idziemy dalej.

Tutaj teren znacznie się nastramia, a mocno eksponowane wieżyczki skalne dodają pikanterii dookolnym widokom na doliny. Popularny Mnich pod względem estetycznych wizualnych wdzięków może się już schować z całą swoją urodą za wdziękiem tamtych turniczek.

Co czuje się w takich chwilach? Chyba po prostu szczęście.
Tu przyjemny zgrzyt zakręcanego karabinka, tam niewinny szmer liny a to wszystko w akompaniamencie świszczącego wiatru i lekkiego stukotu kamienia. Przepaściste, szare ściany wspaniale kontrastują z błękitem bezgranicznego, łagodnego nieba, by za chwile utonąć w fali cienia. Człowiek zapomina o wszelkich troskach. Liczy się tu i teraz. I ręka, i noga, i ręka, i noga – już jesteś na górze. Już widzisz bliżej cel swojej drogi.
On stoi w wymownym milczeniu, jakby spał w nieożywionej kolebie bytu, czekając na kontakt z Twoimi dłońmi, Twoimi oczyma, Twoim zachwytem, mającym go wskrzesić. Rozwiera się dumnie, spływającym żlebem, wskazując ewidentną drogą wprost do swojego wnętrza.
(To tylko martwa, zdradziecka sterta głazów, Justyno! Nie przesadzaj! )

Po przejściu większości grani, docieramy na Zwalistą, skąd widok robi się naprawdę przejmujący. Nie. To nie może być tylko sterta głazów… To całe moje życie zatopione w chmurze granitowych doznań. To dłoń zawieszona na szarym obrywie i oddech wytrząśnięty na zgnitą zieleń porostów. To czasem, przez chwilę mój drugi dom o zaostrzonym rygorze.

Nagle, znad wypiętrzenia wyłania się ON – majestatyczny, potężny wierzchołek Szczytu Staroleśnego (Bradavicy), z jasno widocznym stąd fragmentem Żlebu Klimkowego, zwieńczonego na górze Klimkowymi Wrótkami. Wygląda bardzo niedostępnie, zważywszy na pionowo spadające ściany, przecięte jedynie bardzo stromym żlebem z osuwającymi się kamieniami. Sam wierzchołek jest kolosem, chociaż to zalewie jakaś 1/7 góry, nie wspominając o całej reszcie jego ścian, opadających w dół, a osłoniętych przez okoliczne skały.
Odczuwam niepohamowaną dumę z możności obcowania z takim widokiem, chociaż droga Tetmajera nie jest szczytem moich możliwości – bezwzględnie przysparza mi satysfakcji i sprawia, że oddaję jej jawny hołd szerokim uśmiechem. To po prostu kapitalna i piękna góra! Czuję, że nie musiałabym wcale stanąć na jej czubku, by czuć tę niepomierną radość w sercu, zwłaszcza, że wdrapując się tam, już nie będę mogła podziwiać jej unikatowego oblicza, a jedynie panoramę z niej widoczną.
Aro jednak nietęgim wzrokiem daje mi do zrozumienia, że teraz musimy się opuścić ze szczytu, dojść na ostatnią już na naszej trasie Zwodną Ławkę i wbić się wreszcie w ten cholerny Żleb Klimkowy. Przez moment nachodzą mnie myśli wspinania się prawą stroną Pawłowej Turni w celu ominięcia niebezpiecznego momentu żlebu, jednak ostatecznie decyduję się na wspinaczkę kruszyzną, za którą dotąd w Tatrach nie przepadałam.

Działamy dalej. Zejście z ostatniej turniczki jest już bardziej wymagające, jednak nie robimy jako takich zjazdów, dzielnie schodząc w towarzystwie liny, na przyczepności własnych rąk i macając butami szczelinki w dole. Żwawo opuszczamy się niżej.

Moment jest dość czujny, chociaż nie ukrywam, niesamowicie przyjemny i delikatnie łechczący ego. Choćby dla niego warto było zrobić tę drogę.

Powoli wbijamy się w Klimkowy Żleb. Asekuracja tutaj jest trudna, zważywszy na brak pewnych stanowisk skalnych i same ruchome miny pod stopami – czego się nie dotkniesz – leci z hukiem w dół. Jednak bez asekuracji ryzyko pokonania tego dość długiego odcinka jest duże, a my nie jesteśmy szaleńcami, żeby żywcować i w razie zejścia lawiny, rypnąć razem z gruzem na samo dno doliny Staroleśnej.
Arowi wreszcie puściła żyłka na skroni i pokwapił się na długo wyczekiwaną przeze mnie metaforę swojej miłości wobec gór: ”o Kurwa!”. Ja to miejsce spuentowałam nieco obficiej, mnożąc ów wyraz razy dwadzieścia.





Puściłam go przodem, asekurując z dołu i obserwując, jak sprawnie walczy z ujeżdżającymi kamieniami. Potem szłam ja. Chociaż miałam pewność naszego bezproblemowego i szybkiego pokonania żlebu, nie miałam już tej samej pewności co do łaskawości Matki Natury. Z tego właśnie względu miejsce to uważam za bardzo zdradliwe i niebezpieczniejsze od mocnych ale litych ścian w Tatrach. Tutaj prawo głosu mają głazy. Albo Cię puszczą w górę, albo nie.

Chwytając ruchome, mokre odłamki i przyglądając się im bliżej, odkryłam, że właśnie one są kluczem mojej satysfakcji z owego wyjścia. Pewnie miłośnicy litej skały osiwieliby, słysząc, że ktoś mógł stracić głowę dla tak beznadziejnego, szarego miejsca, ale co mi tam – ja straciłam, a co więcej, śmiem twierdzić, iż jest to jedno z estetyczniejszych miejsc w Tatrach, wyprzedzając urodą Kościelce, słynną Rysę czy chociażby wierzchołek bądz co bądz, panoramicznej, ale okutej wstrętnym żelastwem Łomnicy. Być może moje odczucie wynika z dość szczegółowego traktowania obrazów, jakie zapamiętuje głowa i bardziej zadowolić ją mogę fragmentem ciekawej drogi, niż najwspanialszym widokiem na całe pasmo górskie.

Widok między dwoma blokami szczytowymi Bradavicy zapiera dech i odejmuje mowę. Milczałam.
Zmęczenie po całym dniu powoli dawało się we znaki i jedyne, czego człowiek chciał w tamtym czasie, to stanąć wreszcie na tej cholernej górze!

Docieramy na Klimkowe Wrótka, skąd widzimy już drugą stronę góry, a ta ma być naszą dzisiejszą drogą w dół. Nie zaprzątając sobie tym póki co głowy, ruszamy w kierunku szczytu.

Po wielogodzinnej, długiej pętli, zatoczonej pasmem górskim, podciągam się ostatnią ścianką i staję wreszcie na głównym wierzchołku Szczytu Staroleśnego – Klimkowej Turni. Za mną roztacza się widok na pozostałe trzy wierzchołki : Tajbrową, Pawłową i Kwietnikową a w dole widnieją Klimkowe Wrótka. W tle rozpościera się kapitalna panorama na Gerlach, który jednak z jakiś przyczyn zupełnie zdaje się nie wywoływać na mnie wrażenia.
Nie wpisuję się nawet do pamiątkowej książki wyjść , gdyż po otwarciu skrzynki, okazuje się być całkowicie przemoczona, a ja chyba i tak nie mam ochoty tego robić. Łapię niewielki kryzys wysokości, wynikający z skromnej ilości przyjętych płynów, a krajobraz przez chwilę wydaje mi się odbijać trzykrotnie w oczach. Aro w tym czasie biega ”po okolicy” i fotografuje, więc i ja, choć opornie mi to idzie, robię pamiątkowe zdjęcia, po czym, pogrążam się w dłuższym odpoczynku.

Selfie ze Sławkowskim w tle
Wierzchołek Główny : Klimkowa Turnia
Tajbrowa Turnia , ten prawie niezauważalny punkcik na szczycie to ja 😉
Aro na wierzchołku trzecim:  Kwietnikowa Turnia

Nieuchronnie zbliżał się czas do zejścia w dół. Na samą myśl o tym, miałam nieodpartą ochotę biwakowania na szczycie w oczekiwaniu na wschód słońca, jednak partner od liny nie był skłonny do podzielenia mojego losu.
Nie miałam ochoty nawet zastanawiać się już nad pięknem gór. Jedynym marzeniem było szybkie zrobienie drogi po drugiej stronie Bradavicy – Kwietnikowego Żlebu, którym zamierzaliśmy się opuścić na dno Doliny Wielickiej.
Docierając znów do Klimkowych Wrótek, zaczęliśmy schodzić.

Rogata Turnia, trawersując jej zbocza, dostaliśmy się do Żlebu Kwietnikowego
Za mną widok na wierzchołki Bradavicy z perspektywy drogi Kwietnikowym Żlebem

Ta droga jest bardzo zawiła orientacyjnie, zważywszy na liczne turnie, grzędy, żleby, w których czasem idzie się pogubić. Nie przejmowaliśmy się tym szczególnie, bo Aro ją znał, zresztą mając z sobą linę, mogliśmy pozwolić sobie na wejście w trudniejszy teren, niż zakłada historyczne przejście.
Faktycznie, zaczęliśmy trochę kluczyć, po czym weszliśmy w zupełnie nie przewidziany wcześniej komin. Uznaliśmy, że nie będziemy się już cofać, zwłaszcza, że był on całkiem ciekawy i wymagał przyjemnej gimnastyki.

Ostatecznie popietraliśmy całkiem drogę zejściową i szliśmy po prostu przed siebie, pokonując napotkane formacje skalne. Zdawało się to być przyjemniejszym od opuszczania się non stop jednym żlebem. Wreszcie przeszliśmy fragmentem Kwietnikowego, skąd już oczywistym stało się, że wszystko, co najlepsze – za nami. Teraz zostało szusowanie w dół i dobrnięcie do trawiastego zbocza, usytuowanego tuż nad doliną, by tam rozkuć się z zbędnego balastu.

Po długim i upierdliwym schodzeniu, dotarliśmy do wspomnianej trawiastej grzędy, gdzie urządziliśmy sobie odpoczynek, trwający do pierwszych oznak zapadającego zmierzchu.
Aro wreszcie powąchał ręce.
A poza tym strzelił mu pasek w spodniach, więc przez dwadzieścia minut próbował stworzyć nowy. Ostatecznie sklecił jakąś prowizorkę z taśm i karabinka i zadowolony schodził w dół.

Ja jeszcze czasem oglądałam się za siebie, chcąc pożegnać wzrokiem tę wspaniałą górę, ale stąd nie było widać już wierzchołków odległej Bradavicy, a jedynie skromne, dziwaczne turniczki na zboczach.
Góry stały dalej nieporuszone…jakby nikogo tam nigdy nie było. Milczały. A ja milczałam wraz z nimi.

Moje milczenie przerwał na moment gruby, zniesmaczony ryk niedzwiedzia, żerującego w lesie, dziesięć metrów od nas, podczas nocnego zejścia z Doliny Wielickiej do Tatrzańskiej Polanki
… wtedy jednak za porozumieniem stron wydaliśmy już jednogłośne, puentujące tę historię stwierdzenie: ”O kurwa!”.

Link do filmu z przejścia Drogi Tetmajera 🙂 Kliknij

22 Replies to “Droga Tetmajera.”

  1. Co do Wysokiej – zgadza się. A tutaj koryguję błąd. Wprowadził mnie w niego Aro (pozdrawiam!!! ) , bo sam twierdził, że to ten z puchą jest uważany za główny. Jako, że zna te górę lepiej jak ja, dałam wiarę i jakoś specjalnie nie sięgałam do szczegółowych opisów.

    Niemniej jednak zły urok rzucić postanowiłam za tak odważne wytknięcie mi pomyłki! 😀 Proszę się zacząć bać o swoje włosy! 🙂

  2. Na tego typu problemy receptą są przenajświętsze tomy WHP. W 13-stym tomie jest napisane, że Klimkowa Turnia to wierzchołek NE, a Tajbrowa Turnia to wierzchołek E (ostatecznie problemy stron świata rozwiązuje mapka przy opisie szczytu). Z resztą to nie jedyna taka sytuacja w Tatrach. Na Wysokiej krzyż i pucha też są niższym pipancie. To dobra pożywka dla purystów topograficznych 🙂 Za haniebny błąd rozgrzeszam bez pokuty, ale jeśli kiedyś osiwieję od dzikich żądz, to uznam to za zły urok, szarlatanerię i czarnoksięstwo 🙂

  3. Jaka szkoda, że nie posiwiałeś. Miałbyś przynajmniej pamiątkę po przeczytaniu mojego wpisu i zapamiętałbyś do końca życia,że Klimkowy wzbudza dzikie rządze 😀
    Gdy siedziałam na wierzchołku, analizowałam sobie dokładnie tę turnię z krzyżykiem, biorąc pod wątpliwość, jakoby ta na której wylądowałam najpierw była wierzchołkiem głównym.
    Kolega, Aro, twierdził jednak, że Klimkowa to ta z puchą. Podobne rzeczy przeczytałam w wielu innych zródłach. Logicznie rzecz biorąc, patrząc choćby z wierzchołka Kwietnikowej, ; ta z Krzyżem wydaje się wyższa.
    Prawdopodobnie masz więc rację. 😉
    Ja za to dostrzegłam właśnie pierwszy siwy włos; to chyba z tego stresu, że mogłam popełnić tak haniebny błąd! 😀

  4. Tak właśnie czytam o zachwycie nad tą parszywą stertą rumoszu, że podleciałem do lustra sprawdzić czy faktycznie przeczytany zachwyt nad Klimkowym Żlebem nie wzniecił siwizny. Na szczęście wszystko było w porządku – byłem brzydki jak zwykle 🙂 Zrobiliście cały "kwartet" jeśli chodzi o turnie Staroleśnej? I zrobiła Ci się mała roszada przy nazwach… Pucha z przemoczonym notesem jest na Tajbrowej Turni. Klimkowa to ta gdzie wcielasz się w rolę prawie niezauważalnego punkcika. Wiele osób myśli, że puchę postawiono na najwyższej turni, ale to poniekąd niuans 🙂

  5. Właśnie chwila wolnego czasu przed pójściem do pracy, przy kawie oddałem się się lekkiej fantazji, że tam jestem bo ta opowieść jak deser do kawy. Zdjęcia są rewelacyjne i jest ten moment kiedy czuć zapach skał. O k…a to jest tak mocne, że chciało by się jeszcze raz przeczytać, a tu do pracy iść trzeba, cholera wrócę tu pod wieczór 😉

  6. Góry nigdy nie będą swojskie i przyjazne. One mogą być co najwyżej zachwycające. Ale jednak to wciąż góry.
    A druga rzecz; Ciężko porównywać blog do bloga i człowieka do człowieka. Każdy w tych górach robi coś innego, każdy ma inne doświadczenia i każdy ma prawo czuć je po swojemu.
    Góry nie są dramatyczne. Mam fotograficzną pamięć wzrokową, przez co wnikam w szczegóły i jestem w stanie wyrazniej opisać np. przepaść i wrażenie, jakie wywołuje w człowieku. To wszystko 🙂

  7. Styl to człowiek? Jak czytam Rudą z wyboru, to mam wrażenie płynności, góry nie są groźne, nawet jak męczą, to są swojskie, przyjazne. U ciebie wszystko jest dramatyczne, przepaści są groźne, góry zachwycają i przerażają. Super.

  8. Gdy byłam dzieckiem, moim żywiołem zdawała się być woda… chociaż rodzice zawsze powtarzali : ''Nie ma nic piękniejszego od gór'' – Wtedy nie wierzyłam.
    Dziś, gdy ja wychodzę w miejsca, o których oni nawet nie marzyli, słyszę w słuchawce telefonu: ''Po co Ci te góry? Tam jest niebezpiecznie'' – Na to odpowiadam : ''Nie ma nic piękniejszego od gór''. 😀
    Tym samym zachęcam Cię do zobaczenia ich kiedyś na żywo. 🙂

  9. Piękne zdjęcia i czuć twoją pasję podczas czytania 😉 Naprawdę mega motywujące. A w górach szczerze powiedziawszy jeszcze nigdy nie byłam, więc chyba czas najwyższy spróbować i się wybrać 🙂

  10. Karkonosze również bardzo lubię, chociaż do gór niskich szczególne zamiłowanie mam zimą.
    Fakt, góry stały się dla mnie ogromną pasją w pełnym tego słowa znaczeniu.
    Gdy byłam dzieciakiem, zawsze zastanawiałam się, jak to możliwe, że ludzie zwracają uwagę na pasje… co im to daje? Odpowiedz znalazłam dopiero w Tatrach.
    Pozdrawiam i dziękuję za dobre życzenia 🙂

  11. Z ekranu aż bije, jak wielką to dla Ciebie pasja! To jest cudowne, i tak zapewne niesamowita satysfakcja… W dodatku te widoki.. lubię góry, ale nigdy uprawiałam wspinaczki z prawdziwego zdarzenia. Jako dziecko jeździłam z rodzicami w Karkonosze narty, do tej pory mam ogromny sentyment do Hali Szrenickiej 🙂 Gratuluję! Powodzenia i wytrwałości 🙂

  12. Szacunek za pasję i wytrwałość. Ja także mam słabość do gór i mam nadzieję, że w nadchodzące wakacje uda mi się pojechać na kilka dni, chociażby w Karkonosze 🙂

    Pozdrawiam,
    M.

Skomentuj Skazana na gór dożywocie Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.