Góry to ludzie, którzy je niosą w plecaku. Giewont, Małołączniak, Kopa Kondracka.

Pewnie słyszeliście, że wśród ludzi, co przemierzają skalne pasma, mówi się, dla zasady, że pewne góry są ”Bee”. Jedną z takich gór jest Giewont. Ile ja to razy słyszałam, że tam nie ma po co iść. Tłum szarpiący się o łańcuchy w kolejce po szczyt. Ludzie, co nie mają za wiele z wędrowaniem wspólnego – idą, prą, naparzają. Wokół brud, smród i pożoga.
Ot, taka komercyjna góra. Coś jak Everest w pomniejszonej postaci.

Przechadzałam się tamtędy wiele razy. Szukałam dobrego czasu, by polubić tę górę. Dotąd się to jednak nie udało, bo ten skalny zlepek mocarności z widokiem na Zakopane, nawet mnie z czasem zaczął irytować. Miasto w dole przeszkadzało, żelastwo przeszkadzało, ingerencja w naturę kopuły szczytowej przeszkadzała, a i powietrze było nie to.

Jadąc na Podhale, przygotowana byłam na zrobienie w czasie mojego pobytu tam jakiś ciekawych dróg w rejonach taternickich. Spakowałam, jak to zwykle czynię, cały przydatny do tego sprzęt, a nawet zaoszczędziłam energii, by wywalczyć jak najlepiej potrafię drogę na którejś z mniej dostępnych gór. Pamiętam jeszcze, że w podróży puściłam sobie piosenkę, którą przyznać trzeba, Andrzej Brandstatter wykonuje genialnie, a słowa jej leciały jakoś tak…

Hej byli chłopcy byli…
hej ale siy minyni,
hej i my siy miniemy
hej po malućkiej chwili…

Pamiętam też, że długo rozczulałam się nad tym tekstem, zastanawiając się, kogo też minę na swojej drodze, gdy zostawię za sobą szarość miasta.

Jednak, gdy tylko postawiłam swoje stopy na ulicach Zakopanego, w ostatniej możliwej chwili na zmianę decyzji, pomyślałam, że zmienić ją warto. Sama do tej pory nie potrafię zrozumieć, co podkusiło mnie, by zamiast wcielać w życie wcześniejsze, ambitne przecież zamiary, ruszyć na wypełniony chaosem i zgrzytaniem ludzkich zniesmaczeń  szlak- w dodatku ten szlak, który schodziłam wzdłuż i wszerz i nigdy doń miłością nie pałałam.
Do ostatniej chwili biłam się z myślami, jednak światło opadające o poranku na północną ścianę Giewontu, dumnie zwieszoną nad lasami, dało znać, by wstać i iść. Inaczej tego wytłumaczyć sobie nie potrafię.

Może chciałam zaznać w górach wreszcie trochę normalności? Takiej zwykłej, prostej, swojskiej. Zobaczyć innych ludzi? Inny świat?
O, jak mi tego było trzeba!

Zanim jednak ruszyłam, a nawet potem, gdy już doczłapałam do ostatniej budki w Kuzniach, nie wiedziałam jeszcze, że tego dnia przeżyję w górach coś, co odciśnie się we mnie tak dobrym wspomnieniem.

W dodatku, ja – samotnik z wyboru, towarzysz z przypadku – doceni w górach bardziej ludzi od samych gór. Tak, wiem. Dziwnie to brzmi z moich ust, a raczej spod palca.
Przecież za mną tyle pasm, gór mniejszych, większych, rzeczy prostszych i bardziej skomplikowanych. Sama czasem nie umiem zliczyć – kiedy to wszystko zdążyło się wydarzyć?

Schronisko w Hali Kondratowej

Samotność na szlaku ma to do siebie, że nie rozprasza myśli, nie dzieli przeżyć, nie pyta i nie odpowiada. Nie wiem, co też dziś się zdarzy, ale oddaję się tej niepewności cała. Potrzebuję nie wiedzieć. Potrzebuję iść.

Więc szłam…

Potem na szlaku pojawili się oni – ludzie, jakich przecież tamtego dnia mijałam sporo. Ale ci byli inni. Długo czerpałam z obserwowania, jak stawiają swoje górskie buty na kolejne stopnie, uformowane z obłych głazów. Jak przechadzają się między przerzedzonymi kępami zarośli, a potem przystają, by dorównać sobie kroku. Bezlitośnie krótkim i wymijającym spojrzeniem, obsunęłam się po czyjejś twarzy. Zdumiewająca to twarz.
Pasowała do bohaterów wierszy, jakie kleciłam przez lata trwania w abstrakcyjności tej planety. A może sama to wszystko wymyśliłam? Może jestem sobie mapą i drogowskazem?
Przecież coś sprawiło, że wśród dziesiątek postaci, właśnie ich zapamiętałam.

Długo jeszcze doświadczałam tej cichej obecności, nie zamieniając z nimi ani jednego słowa, a wcześniej, czy pózniej przyszedł czas, by się wyminąć. Poszłam do przodu, a kroki słyszałam jeszcze długo za swoimi plecami.

Dokąd idą?
Czego szukają?
Co po sobie tu zostawią?

Może tylko odcisk buta w błocie…
Może tylko echo głosów…
Może tylko parę trosk…

Niedługo, nabrawszy żywszego tempa, zgubiłam ich w ciemnej otchłani lasu. Dotarłam na Halę, gdzie spoczęłam w swym intymnym katharsis, lecz nie był to długotrwały spoczynek. Gdy tylko ujrzałam sylwetki, wyłaniające się nade mną, jak główki Mniszka po majowym deszczu, ruszyłam prędko przed siebie.
Próbowałam, mimo wszystko, tego dnia być sama ze sobą, chociaż przeczucie podpowiadało mi, że dobrze byłoby jeszcze raz zobaczyć ich w górach, choćby z oddali.
Siląc czoło na słonecznym poligonie, wznosiłam je coraz wyżej, aż po Przełęcz, gdzie wyjścia nie było – tylko zachwytem mogła żyć dusza.

Rozejrzałam się – O, jak tu pięknie! Przeciągałam nieraz swoją skudłaczoną łepetynę, ale od Gorczykowych i lądowałam przypadkiem w tym miejscu – ale wszystko tym razem jest takie nowe i takie odkrywcze. Nie do wiary.
Nie myśląc wiele, odbiłam w stronę szczytu. Trochę ludzi podchodziło tego dnia linią łańcuchów, więc puściłam ich przodem. Czasem lubię być ostatnia. Zastanawiam się wtedy, co takiego oni już widzą, czego jeszcze ja nie zdążyłam ujrzeć…

Usiadłszy wreszcie na skalnym grzbiecie, rozmieniałam na drobne każdą, zrysowaną podmuchem czasu szczelinkę pod moimi stopami.
Obłoki wolno przeczesywały szczeble Krzyża na Giewoncie. Słońce łatało wszelkie dziury na niebie i ziemi, a czasem zdawało się nawet łatać ludzkie twarze, wzniesione pod jego tarczę, na szczycie legendarnej góry.

Znalazłam wśród głazów niewielką wyrwę, która idealnie komponowała się z moim kwadratowym tyłkiem – po prostu miejsce dobre do dłuższego posiedzenia. Tam też posiliłam się widokiem na Orawę i Babią Górę, ledwie dostrzegalne w szarym powietrzu.
Wczorajszy zachód słońca był wyjątkowo bogaty w kolory – może i dziś warto spróbować? Przygotowana byłam na każdą ewentualność. Doszłam do wniosku, że, gdy tylko szczyt opustoszeje, rozłożę śpiwór i naparzę wrzątku. Tak – mój dzień zapowiadał się, jak wszystkie inne dni, które spędzam w górach.
Czasem tylko przemknęło przez moją strutą rozterkami głowę wspomnienie twarzy ze szlaku. Jakie to było spotkanie! Nawet nie wymieniliśmy powitania – a już tyle o sobie wiemy. Choćby to, że znalezliśmy się w tym samym miejscu o tym samym czasie.

Potem pogrążyłam się w rozmowach z różnymi, koczującymi na szczycie turystami. Czas płynął i budował coraz większą potrzebę trwania.
W pewnej chwili, usłyszałam, jak ktoś głośnym westchnięciem wyraził swoją radość z postawienia pierwszych kroków na szczycie: ”Warto było tu wejść!”
Na sam dzwięk tych słów, na moich policzkach zawisł szeroki uśmiech a w sercu przelało się pragnienie zobaczenia tej góry innymi oczyma. Spojrzałam w ich stronę, a przede mną wyrosły te same pogodne twarze – twarze ze szlaku. I one zwróciły się w moją stronę.

A jednak, przybyli. Nasze drogi znów się krzyżują w tym przedziwnym dniu.
Ile tu nagłej radości. Ile pokoju.
Serdeczne pozdrowienia i głośne salwy śmiechu.
Potem wszystko potoczyło się własnym rytmem.

Obłoki gęstnieją, pręgi na nieboskłonie coraz bardziej sine, a wśród ciszy uśpionego serca, rozbiegają się przemienne drżenia.
Jeszcze zdumiona i jeszcze lekko nieobecna, przyglądam się spod rzęs górom zamkniętym w ich oczach. Ileż te góry piękniejsze, gdy nasycone obecnością. Więcej w nich głębi, kontrastu, światłocienia – więcej życia.

”Ta jedna chwila, gdy czas się zatrzymał
Zdziwione ptaki zatrzymując w locie
Żeby się przyjrzeć naszemu spotkaniu
Ta jedna chwila, tak wiele, tak mało
Wiem pójdziesz dalej
Różne nasze drogi
Jedno spojrzenie – nie potrzeba więcej
To, co ulotne, zostaje najdłużej
To, co raz tylko zapamięta serce.”

– Śpiewa Cisza, jak ta.

Jakie to niezwykle i nieplanowane. Szliśmy tą samą drogą, po tych samych kolorowych kamieniach, obrośniętych zadeptanym porostem, walcząc z tym samym skwarem i wkładając ten sam wysiłek, by niedługo potem stanąć ramię w ramię na tej samej górze o tym samym czasie.
Teraz przeglądamy się w sobie, jak przyglądają się światu małe dzieci, wyłapując każdą rysę twarzy, każdą zmarszczkę pod oczyma, każdy mimowolny ruch, uczymy śmiać się z tych samych rzeczy, a potem wznosimy symboliczny toast z piersiówki: Za nasze spotkanie!

Czy wszystkich ludzi, spotkanych w górach, zapamiętuje się tak samo?
Dziś, gdy emocje znalazły wytchnienie w zapisanym tysiącami spojrzeń, sercu, powiedzieć mogę już z pełną świadomością i odpowiedzialnością: Nie.

Obserwuję, jak ona wybucha głośnym śmiechem na powitanie. Po chwili już śmiejemy się razem, chociaż jeszcze nie wiem, z czego. Ale ten śmiech tak bardzo mnie syci, że zapominam o swoim rytuale posilania się na szczytach. Ma mi tak wiele do opowiedzenia,że ledwie nadążam rejestrować to w swojej zastygłej z przejęcia głowie. Tyle w niej radości, że obdzielić mogłaby całą tę ponurą górę, a nas obdziela już stokrotnie. Cokolwiek by nie poczyniła, odnawia we mnie potrzebę scalenia. Podczas naszego widzenia, zostawia mi wszystko, co ma w sobie najlepsze. A to, co tkwi w niej tak naprawdę, nasiąknięte jest duchem czasu, jaki upłynął, nim poskładała się w całość. Zaczynam odurzać się widokiem jej kolorowej chusty, przepasanej przez czubek głowy. Jest taka śmieszna w swoim uroku. Nie – nie mogę się rozczulać nad rolą kobiety w ulotnej chwili mego życia, bo jeszcze pomyślicie, że mam chwiejną orientację. Ale doprawdy, poczułam z nią więz, bo przemiła, ciepła i mądra się okazała.

Ten z lewej, w zszarzałej, naciągniętej koszulce, o świdrujących oczach, przysłoniętych okularami, śmieje się jeszcze głośniej od niej. Taki entuzjazm rozkruszyłby nawet schowanego pod śniegiem Ciemniaka. A głos ma donośny prawie, jak góral, choć ten nizinny, co to grywa na wiośle, nie nerwach sąsiadów. Zbyt mu dobrze z oczu patrzy, więc i głos powinien mieć operowy, ale przecież nie o głos tu chodzi, a wrażliwość duchową. Jakby tak się zastanowić to śmiało mógłby wymienić Strasburgera w Familiadzie. Jego dygresje bardziej trzymają się kupy. Spogląda z wypracowanym spokojem, na to co wokół i poza zasięgiem. Spod wąsa płyną mu stróżką pochowane uśmiechy. Jakie mi to wszystko bliskie. Chyba mu dobrze w tych górach. Ba! Co za stwierdzenie – Justyno. Uspokój się. Przecież w innym wypadku by tak na nie nie patrzał. To i ja muszę, ale wcześniej, spojrzę jeszcze na tego drugiego, co wdział zieloną koszulkę.

Zakopane

Wsparł grzbiet o ciepłę skały i zwiesił nad nami pociągłą sylwetkę. Próbował się wsłuchać we wszystko, o czym opowiadamy, a opowieści było tak dużo, że usta nie przymykały się ani na chwilę. Obserwator z niego pierwszej klasy, ale z pewnością nie bierny. On to dopiero miał zapał do słownych igraszek! Nie to, żebym miała piętnaście zmysłów czy dar jasnowidzenia, ale po ścieżkach doczesności stąpa, zdaje się, jak ten Bosch, chociaż malarzem pewnie nie jest, bo zbyt mocno dotyka przedmiotów. Tylko, że w nim tyle rozbieżności, że sam Bosch oblałby się potem, gdyby chciał go odzwierciedlić. Te oczy już wiele widziały i niczemu już się nie zdziwią… chociaż nasze spotkanie lustrują ze zdziwieniem. Serdeczność wypływa mu uszami i jest wyraznie zainteresowany rozwojem zdarzeń. Dostrzega  nieważkość wszystkich myśli przepływających przez moją głowę, bo ile to razy, nie uśmieję się z bzdury, tyle się razy podeprze tym śmiechem. A może znów, tak zwyczajnie, jak reszta, śmiać się lubi? Czyta nas, jak zapisane kartki zeszytu i kwituje każde posunięcie całkiem zjadliwą puentą.

Ale dość patrzenia przed siebie. Teraz trzeba w prawo, by zobaczyć, czego oczy jeszcze nie pojmują, lecz dusza zrozumie.

Tamten, co przysiadł ciszej na skraju wierzchołka, odleciał już cały w bezmiar kolorowej zadumy. Wszystko, co przeżył sili się do wypłynięcia, lecz zgrabnie to lokuje w tafli horyzontu. Uśmiechem łagodzi, oczyma zastanawia. Ma w sobie jakieś tęsknienie. Rozczula go spozieranie w niedoścignioną dal. Jakie to w nim piękne i bogate! Na piersi wraz z każdym zaczerpniętym oddechem faluje biała koszula, a ta okazuje się być dobrym powodem do kolejnych naszych żartów. Błękitna przestrzeń za plecami dorysowuje mu skrzydła z białych, jak ta koszula chmur. Już prawie z nim odlatuję, tylko do którego świata? Gdy tak się przyglądam, brakuje mi jedynie silniejszego podmuchu wiatru, jaki potargałby wszystką biel i uniósł w niemym westchnięciu. Byłby wtenczas jak ten wędrowiec szamotany wiatrem. Tyle w nim niedopowiedzenia. Tyle dobrej pogody. Czy to o nim te piosenki? Czy to ten niespokojny duch, co chadza na wrzosowiska? Nawet teraz, zdaje się, jest na wrzosowisku… Bo, jakby zapomniał języka w gębie, gdy zadaję mu pytanie.

A wśród tych czterech, jakże ciekawych istot, co mnie otoczyły głębią długich spojrzeń – ja – zadziwiona, nieprzemyślana, zmieszana, rzucona przez los na Giewont, na którym nie miało mnie być…
Trochę rozdarta, ale posklejana.
Teraz, w dodatku, chyba tak po prostu, po ludzku, szczęśliwa.

Przedziwne to nasze widzenie.

No to, Zdrowie Matki Ziemi, wszak matką jest urodziwą!

Fascynującym byłoby obejrzenie w ich oczach jeszcze jednej, jakże ukochanej przeze mnie karmazynowej łuny opadającego na zachodzie słońca.

Prawić o tych łunach mogę długimi godzinami, co już wiecie, ale im na szczęście oszczędziłam namoczonych w patosie sentencji, jako, że przyglądał nam się cały tabun ludzi na szczycie. Jeśliby mnie tak ktoś nie poznał, że to Skazana na gór dożywocie… to pomyślałby – oszalała kobieta.

Gdy już miałam użyć niepodważalnego i jedynego słusznego argumentu, który skwitowałby ich pozostanie ze mną na szczycie do nocy, a byłoby to pewnie hasło: ”Ze mną nie zostaniecie?!” , zaproponowali zupełnie coś innego.
Co prawda, niwelowało to wszelkie moje zamiary robienia następnego dnia upatrzonej grani w Tatrach Wysokich, z okazji czego w dolinach już czekały na mnie przyszykowane graty; kask, czekan, raki, uprząż itp – jednak z jakiegoś powodu propozycja zaczęła determinować mnie do przemyślenia jej.
W końcu nie zawsze dostaje się zaproszenie na wspólną wędrówkę od tak zaskakujących ludzi, spotkanych na swojej drodze. A, że miała to być wędrówka po Tatrach Zachodnich, które sprzyjają poznawaniu się, myśleć było nad czym.
Gdy upłynęły już przegadane godziny, a oni ruszyli w dół, postanowiłam jednak zostać i uparcie czuwać na wierzchołku do zachodu.
Już niedługo widziałam ich pomniejszone sylwetki z ramionach skał. Potem zniknęli mi z oczu, a ja ślęczałam nadal, pochylając głowę nad zmiętoloną kartką papieru, wygrzebaną z plecaka, gdzie spisałam wiersz.
Wiersz to szczególny dla mnie, bo już chyba zawsze, gdy będę w górach, wspomnę na ten jeden dzień, ukryty w kilku wersach.

Opublikowałam go na łamach bloga w poście: Spotkanie

Uniosłam wreszcie oczy, otrząsając się z długich refleksji, przyglądając się górze pod swymi stopami i ludziom, co zasiedli w jej kołysce. Nagle uświadomiłam sobie, że dokoła rozpościera się głucha pustka. Giewont znów stał się tym samym Giewontem, który niegdyś irytował. Czas wracać, Nature Queen.

Góry nie uciekną. Wspinaczka nie ucieknie. A ludzie? Wrócą na drugi koniec Polski, do swych spraw, trosk i obowiązków. Tyle po nas zostanie. Zostaną tylko dni, których jeszcze nie znamy. Ahoj!

Zbiegłam na przełęcz, żeby móc towarzyszyć im w dalszej drodze, a dalej ku Kondratowej, lecz po chwili złapaliśmy kontakt telefoniczny, dzięki czemu w czas się zawróciłam i obeszłam grzbiet z drugiej strony, gdzie na mnie zaczekali.

Witaj piękna Strążyska!  Okryj się dziś soczystą zielenią, bo miłe mi będzie z Tobą spotkanie!
Przyszłam po samotność – zyskałam obecność. Pal licho całą resztę. Przebywanie tutaj jest ukojeniem.

Odtąd w pięć cieni, zwieszonych rzędem nad  kamienną drogą, zsuwaliśmy się coraz niżej, w głąb sennego lasu.
Jeszcze ostatnie wejrzenie w dogasające góry…
Z tej perspektywy wydają się takie niedoścignione. A tam – były przecież tak bliskie. Z górami trochę, jak z ludzmi.

Spijamy pożegnalne piwo. Oni wracają do kwatery. Ja zdejmuję ciężkie buty i lezę boso na łąkę, zanurzając się w wysokiej, ogarniętej rosą trawie. Tkwię tam do póznej nocy. Wszelkie gwiazdy nieba przyglądają się mojej nieucywilizowanej naturze, a ja śmieję się, jak wariatka, co zaplotła ślimaki w warkocz. Patrzę na te piękne, północe ściany Giewontu, skąpane w zachodzie i czerniejące pod osłoną nocy. Cóż mi więcej dziś trzeba…

_________________________________________________________________________________

Z samego rana spotykamy się w umówionym Groniku, skąd ruszyć mamy na wędrówkę przez Małołączniak i Kopę. Dołącza do nas jeszcze jedna duszyczka, co mi nieraz towarzyszyła podczas wycieczek górskich.

Gronik jest dla mnie nowym odkryciem, jako, że na Przysłop Miętusi zazwyczaj podchodziłam od Nędzówki albo Kościeliskiej. Tym prędzej chłonę każdy zakręt, każdy reglowy zaułek, ukazujący się oczom.

Lubię te sentymentalne powroty na Miętusią. Tu zawsze spokojniej. Poza tym przyznać wypada, że polana ma klimat nie do opisania. Kto bywa – ten wie, o czym mówię. A kto nie bywa – musi to naprawić.

”Przyszłam z bylekąd, ale co z tego? Zmierzam daleko, Hej, Hej kolego…”
A, żeby było zabawniej, w pół drogi dowiaduję się, że oni też ”ciszacy”. To już wiemy, skąd w nas taka nić porozumienia.
To kolejna historyjka bez puenty:
Szliśmy, jak piechurom iść wypada – krokiem żwawym i rytmicznym, przeskakując z kamienia na kamień. Wiosłowaliśmy coraz szybciej. A woda, zamiast wzbierać, opadała. Podśpiewywaliśmy, bo cieszyła nas muzyka, a to, że na kilka głosów i każde swoją piosenkę, to już inna sprawa. Ważne, że odhaczyliśmy cały repertuar SDM, przez szanty, na Zenku Martyniuku skończywszy.
Jaki z tego morał? A no morału, jak wspomniałam, nie ma. Vinum et musica leatificant cor.
Ja nie wesoła, ale z kokardą
lecę do słońca, HEJ LEONARDO! 
A ja się kręcę, bo stać nie warto
naprzód planeto HEJ LEONARDO!
Pozostając w tymże nastrojowym transie, gromadziłam wokół czoła wszelkie pozytywne wibracje, wypływające z wnętrza Ziemi. A tak prawdę mówiąc, po prostu uchodziłam ciepłym duszkiem ponad taflę niskich chmur, by uprosić dobrą pogodę o trochę cierpliwości. Ta, przychylna moim błaganiom, trzymała fason do samego końca, chociaż czasami straszyła granatowym niebem, żeby ostudzić nasze żądze.
Im wyżej, tym wiatr narastał w mocy, ale za to widoki zyskiwały na każdym postawionym kroku.
Reszta załogi wyprzedziła mnie i pognała szybciej, a ja postanowiłam spędzić tu chwilę czasu. Jest to bowiem mój ulubiony punkt obserwacyjny na Giewont. Przyjemnie było wrócić tam choćby wspomnieniami. (Góro – szczerze Cię polubiłam!)
Małołączniak też nie taki zły, jak go kreślą. Po drodze minęliśmy parę sowitych płatów śniegu, ale dało się te fragmenty już obejść bez raków. Wychodząc poza obręb skał, okutych żelastwem i sięgając pierwszych czarnych chmur, zwieszonych za naszymi plecami, było całkiem sucho i przyjemnie.
Dalsza część trasy bardzo przypomina podejście przez Gówniak na Babią Górę – idziesz, idziesz i końca nie widać. A, nie! Jednak widać!
K: To już szczyt!
Ja: Który?
K: Ten, przed nami!
15 minut pózniej…
Nie, to jeszcze nie był szczyt. Ale to, co jest przed nami to już szczyt!
15 minut pózniej…
Nie, to wciąż nie jest szczyt…
Ale czego się nie robi z miłości do gór? Właśnie to oczekiwanie jest najbardziej fascynujące.

40 minut pózniej…
Tak, to już ten zakichany szczyt….

A tam pełnia zimy!
Mili Państwo, zachęcam do wejścia, póki jeszcze wszystko się nie wytopiło! Tatry Zachodnie bowiem najpiękniejsze są wiosną!
Pogoda, jak widać nas oszczędziła (oczywiście nie zrobiłaby tego, gdybym jej nie wzięła na stronę) – jednak już po chwili wszystko zasnuło się gęstym mlekiem, a w takich chwilach… No właśnie, co robi się w takich chwilach?

Diabeł mnie szarpie, trzyma za uszy
dokąd wariatko, chcesz z nim wyruszyć?
A ja gotowa, ja z halabardą
hej! droga wolna HEJ LEONARDO!

Powinno być pewnie; ”A ja z nalewką”, ale co mi tam –  ważne, że się rymuje a i utwór odzwierciedla nastrój.
Różne chleby się jadło, ale tak dobrych izotoników pozazdrościłby nawet król gospody Pod Zielonym Jasiem. Dodam, iż te i inne pyszności, co uraczyły tego dnia moje kubki smakowe, były gościnnością współtowarzyszy. Nie dość, że cudownie rozgrzewały w tym niemiłosiernym chłodzie, to jeszcze okazały się dobrym pretekstem, by powiedzieć znów: ”Za spotkanie!”
A mówienie sobie prawdy jest najzwyczajniej w świecie miłe. Ta prawda była przyjemniejsza od wielu prawd, jakie w życiu słyszałam.

Takich widoków zaś pozazdrościłby nawet sam Alex Honnold…

Anioły bieszczadzkie, bieszczadzkie anioły 
Dużo w Was radości i dobrej pogody 
Bieszczadzkie anioły, anioły bieszczadzkie 
Gdy skrzydłem Cię dotkną już jesteś ich bratem 
 
To trochę, jak z tymi aniołami, co zechciały przytulić mnie do swojej grupy. Dlaczego bieszczadzkie, skoro byliśmy w Tatrach? Bo oni na Bieszczadzkich wzgórzach uchowani, choć nizinni i z północy.  
Prawdopodobnie dlatego rozumiem się z nimi bardziej, niż jakimkolwiek stworzeniem, co zaszyte w górach wysokich.

Niedawno zamieściłam na blogu prześmiewczy tekst w związku z panującą obecnie w Tatrach modą na wszechwiedzę, nieomylność i jakość ”zdobytych” szczytów. Pisaliście, że macie podobne spostrzeżenia. 
Dziś chciałabym dodać, że wszyscy, co tylko skały na horyzoncie widzą, powinni od czasu do czasu wybrać się w Bieszczady, żeby przekonać się na własnej skórze, jak potężna jest różnica między ludzmi, chodzącymi po tych dwu pasmach. Wiem, bo sama na Bieszczadzkim chlebie wyrosłam. 
Można od czasu do czasu przeżyć te góry inaczej, niżeli tylko gonitwą po wspinaczkowe osiągnięcia. Można nauczyć się kultury i postawić wyżej poprzeczkę pojmowania ich istoty. 

A oni naprawdę, jak te bieszczadzkie anioły, wyłaniające się z otchłani mgieł…

Gdyśmy już obeszli oba planowe szczyty, Małołączniak i Kopę, i schodzić zaczęliśmy na Dolinę Małej Łąki, robiło mi się coraz smutniej. Nadchodził bowiem czas rozstania, a przecież, ja nie z kamienia i czasem potrafię porządnie zatęsknić.
Warunki bardzo się pogorszyły, siąpiła mżawka, a koniec końców i kamienie pod nogami stały się jakoś mniej przyjazne. Gdy tylko zeszliśmy z newralgicznych fragmentów, wykończeni, spoceni i ufajdani błotem, jak armia po poligonie, czekał nas przyjemny spacer długą, osnutą w szarościach, zieleni i granacie doliną.
Tutaj, cała nasza szóstka się rozłączyła i każdy w samotności mierząc trawiaste łany, szedł przed siebie.

Wiele razy mówiłam Wam o tym, jak bardzo cenię sobie samotność w górach. W tej przygodzie nawet samotności miałam pod dostatkiem. Mogłam zebrać wszelkie, coraz to bardziej nostalgiczne myśli i złożyć w nieuchronną prozę życia.
Patrzyłam teraz, tak samo, jak dnia poprzedniego, mijając ich na szlaku, jak stawiają swoje buty górskie na podłożu i doszukiwałam się w tym całej prawdy o przemijaniu. A ono takie bliskie każdemu z nas, bo przecież ta sama chwila już nigdy się nie powtórzy, a wszystko, co jeszcze kilkanaście godzin wcześniej było takie nowe, teraz stało się zupełnie swojskie.

Z tego miejsca, (jeśli kiedyś trafią na mój wpis), chciałabym im najserdeczniej podziękować za ten niezwykły czas słowami piosenki, która zawsze zostanie w moim sercu i pamięci:

Dziękuję WAM za wszystko to tragiczne i zabawne
co nam kazało ściszać głos i mówić sobie prawdę,
albo nie mówić nic w południa najleniwsze
dziękuje WAM za wszystkie dni od innych dni szczęśliwsze

Gdy myślałam, że nasza historia dobiega końca, snując swe posępne oczy po zarysach ich ulotnych cieni, postanowiliśmy, że końca nie będzie. To jeszcze nie czas, by po głosach naszych lśniło już tylko powietrze, ani nie czas, by się przestać swym przezabawnym twarzom dziwić na każdy nieznany jeszcze grymas.
Spędziliśmy ”nasz pożegnalny wieczór” na śpiewie, tańcu i rozmowach w karczmie, a skoro nie przeżyliśmy wspólnie zachodu słońca na Giewoncie, to powitaliśmy budzący się dzień, tak, jak pewnie zawsze chciał być powitany – nadzieją na kolejne spotkanie, kiedyś, gdzieś, w górach…

Drodzy Czytelnicy, wiem, że spotkań między ludzmi zdarza się sporo, zwłaszcza, gdy pochłaniają się tą samą pasją. Wiem, że czasem schodzą się w tym samym miejscu i tym samym czasie, bo tak zechce być może przypadek. Musicie jednak wiedzieć, że spotkań takich, jak to jest na prawdę niewiele.
Nie przegapiajcie ludzi, których mijacie na swojej drodze. Nie odwracajcie twarzy, gdy ktoś obdarza was uśmiechem. Nie kwitujcie nikogo za jego inność, sposób, szatę, czy znajomość szczytów w panoramie.
Kiedyś zapytałam Was, czy wiecie, co jest najpiękniejsze w górach i odpowiedziałam sobie sama; Cisza.
Dziś dodam, że góry nie miałyby sensu, gdyby nie chodzący po nich ludzie, bo…

”Góry to ludzie, którzy je niosą w plecaku, Ludzie, są jak góry, które noszą w sobie.
Gdzie oczy poniosą, wędrujemy szlakiem, a u celu i tak czeka drugi człowiek… ”

12 Replies to “Góry to ludzie, którzy je niosą w plecaku. Giewont, Małołączniak, Kopa Kondracka.”

  1. Ja mam Salewa Rapace Gtx i mimo ze facet w sklepie mowil, ze mozna w nich chodzic rowniez latem mysle o kupnie bardziej zwyczajnych, np. Hi-Tec Adventure ze wzgledu na mala masywnosc i niezbyt gruba podeszwe./ E.Sz.

  2. Buty, które widać na zdjęciu to La Sportiva Nepal Evo, to buty pod automat przeznaczone do zimowych, cięższych wyjść. Normalnie, do użytku letniego mam obecnie La Sportiva Boulder X – lekkie podejściówki, w których możliwe jest również podwspinywanie.
    Odnośnie tych pierwszych: Jestem z nich bardzo zadowolona. Natomiast nie chodzę w nich w sezonie letnim, bo się do tego nie nadają, one bardziej na Alpy, lub mocny sezon zimowy w Tatrach – ich waga to ponad 2kg. Jadąc ostatnio w góry, zabrałam je tylko dlatego, że w planach miałam zrobienie zupełnie czegoś innego (Tatry Wysokie, Słowacja), miejsca, gdzie zalegało jeszcze dużo śniegu. Nastawiałam więc więc na warunki zimowe. Dopiero rano gwałtownie (z przyczyn których sama sobie nie umiem dokładniej wyjaśnić), zdecydowałam się zrezygnować z dróg taternickich na Słowacji, a pójść na zwykły szlak – w tym wypadku Giewont. Innej pary butów nie wzięłam, więc musiałam iść w tych. Odnośnie pytania, czy w takim terenie w warunkach letnich są wygodne? – NIE! One są świetne, gdy jest pełnia zimy. Latem nogi odpadają ze zmęczenia, czuje się ich ciężar, a gdy świeci mocne słońce, nawet można lekko spuchnąć. Jednak piszę tę opinie w kontekście stałego użytkowania ich w takich warunkach. Natomiast co tyczy się jednego wyjścia przy 20+ nie było tak zle. Po 2 dniach ledwie stałam na piętach, odchorowałam to, ale choćby ze względu na bardzo twardą podeszwę, po czystych, wytopionych ze śniegu skałach, schodziło się rewelacyjnie. Może dlatego, że mam do nich przyzwyczajoną nogę. Ale oczywiście, jak na lato to proponuję tylko i wyłącznie podejściówki lub trekkingowe, bo pod automat nie mają latem żadnego zastosowania.

  3. A ja mam gdzies trendy, kazace uwazac, ze pewne góry sa be a inne cacy. Lubie kazda góre, ba – kazde miejsce w górach – gdzie sa piekne widoki a Giewont spelnia (jak dla mnie przynajmniej) to kryterium, wiec tez go lubie. A jesli chodzi o moje najukochańsze miejsce na ziemi to już w ogole nie jestem oryginalna i tez mam to gdzies – jest nim chyba najbardziej komercyjne miejsce w (polskich) Tatrach – Morskie Oko. Nie obchodzi mnie to, ze jest ono najbardziej oblegane, w dodatku z "najnudniejsza" (bo najłatwiejsza?) droga. Watpie żeby w jakimkolwiek innym miejscu była atmosfera która tak by mnie urzekała – taki uroczy zakątek, który wznoszące się nad nim najwyższe (w Polsce) szczyty zdają się chronić przed cywilizacją. No może jeszcze nad samym Czarnym Stawem, gdzie w sezonie letnim, wieczorem, kiedy mimo wszystko jest jeszcze widno, ale jest już mało ludzi spokój jest wprost uderzający. Tam to już w ogóle czuję się jakbym nie była już na Ziemi. Uwielbiam te miejsca a nad samym Mokiem chetnie bym mieszkala, umarła i została pochowana./ Ewelina Sz

  4. Bo w górach spotkania są najlepsze… a już szczególnie te z gitarą 🙂 ze mnie zdecydowanie turysta beskidzki, dlatego pałam takim sentymentem do beskidzkich miejsc, w których trafiłam na gitarowych jak ja ludzi – Potrójna, Turbacz, a nawet dolinna Węgierska Górka. Gdyby nie ludzie, zupełnie obcy, a jednak tak bliscy, to byłyby tylko punkty na mapie.
    Cudnie o tej swojej górskiej nowej znajomości piszesz, aż się łezka ze wzruszenia w oku kręci 🙂

  5. Gdybym jej nie poznał, to w istnienie Skzanejnagórdożywocie bym chyba nie uwierzył. Warto iść w góry, nie tylko dla nich, może i Wy będziecie mieli szczęście ją spotkać, czego serdecznie Wam życzę, bo szczęściem należy się dzielić. Justyno, Za wszystko, co cię spotka, Aby zły los ominął cię, i melancholii otchłań. Dzięki za "piękne widoki".

  6. Kocham Tatry! Bezapelacyjnie i do końca tak jak Ty! 🙂 Uwielbiam tam wędrować ile tylko mogę. Już nie mogę się doczekać przyszłego sezonu, kiedy znów będę mogła wrócić na szlak! 🙂 Obecnie z racji ciązy jestem wyłączona z górskich wędrówek i już tęsknie…

Skomentuj Anonimowy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.