Grań Liptowskich Murów. Jestem Justyna. Jestem góroholiczką. Od wczoraj nie powinno mnie tu być.

Nad górami zapadała noc. Mało istotne, skoro i tak już z nich schodziłam. Z niedbale przerzuconym przez jedno ramię plecakiem, bo ramię drugie zbyt piekło, by je torturować szelkami, człapałam uliczkami Zakopanego, żeby na nowo oswoić się ze zgiełkiem miast. To były dobre cztery dni z dala od wszystkiego co przytłacza. Odpoczynek psychiczny, pieredyszka, wczasy – jak kto woli!
Ledwie doczłapałam do kwatery, zawijając po drodze grzbietem o coś twardego na kształt słupa, ale w zasadzie nie interesowało mnie już, czy to słup, czy inna latarnia. Mam dość i przez najbliższy czas w góry się już nie wybiorę. Mój guz na głowie jest równie zadowolony z tej decyzji, co ja. Wszystko się zgadza. Czas pakować bety. Wynocha. Sio!

A może jeszcze chociaż ostatnią herbatę zaparzyć…
Głowa kiwała się nad świeżym, aromatyzowanym wrzątkiem. Ten ani nie pobudzał, ani nie upajał. Za to nogi zaplotły się niczym wisielce o długie, chłodne pręty na balkonie, dogorywając w swym ostatnim tchnieniu. Jedna wprzód, druga w tył. Kiw – kiw, kiw – kiw,  kiw – kiw…
Dość! Trzeba wrócić wreszcie do domu, gdzie czeka masa zaległości. Aż strach pomyśleć, kiedy ja to wszystko pozbieram w całość, uporządkuję, podopinam.
No to przygasiłam światło, kończąc swe uroczyste kiwanie, a na zbitego guza długimi, wąskimi strugami chlusnął zimny deszcz, zmywając resztki chęci do czegokolwiek.
O, jak ja lubię takie wieczory…

Im bardziej brnę w to życie, tym ciężej przyszłoby mi się z nim rozstawać. Chyba je strasznie ukochałam. To tak, jak góry… od nich też mi jakoś ciężko odchodzić.
Powinnam już pakować walizki, czyścić buty, zmieniać mokry softshel na białą bluzkę z kołnierzykiem.
Zamiast to, ja już szukam dobrych powodów, by zostać choćby jeden dzień dłużej.
Na szczęście życie człowieka nie składa się tylko z utartych decyzji, ale i z nieplanowanych przypadków, jak ten, by skoro świt, zamiast chylić czoło nad sprawami doczesności, ruszyć nad Morskie Oko. Tak po prostu. Zwyczajnie. Niech się dzieje.

Wędrówka do najprzyjemniejszych nie należała i wcale nie dlatego, że w oczy ukłułaby mnie ilość nagrzanego asfaltu na przestrzeni dziewięciu kilometrów, tabun ludzi na nogach, rękach, wozach konnych, językach, czy innych rzęsach, ani nawet dlatego, że powtarzanie jednej drogi dojściowej milion razy w ciągu życia, staje się nudne.
Nie!
Tamto wszystko nawet mnie cieszyło. Przyjemnie nie było tylko dlatego, że stopy już całkowicie poddały się fali piekoty i nieprzyjemnego szczypania. Miały dość. Płuca też miały dość. I to wcale nie gór… Wypluwając duszkiem głośne oddechy, parłam do przodu, przysięgając sobie, że przed schroniskiem wypiję piwo z sokiem, pooglądam ten piękny rząd Mięguszowieckich i wrócę, skąd przyszłam.
Gdyby nie fakt, że wczesną godziną zmówiłam się z znajomym, przysięgając czynny wkład swoich sił w zamian za towarzystwo podczas przejścia grani, nawet piwa z sokiem bym nie doczekała.
Całe szczęście złowrogi podmuch jego kroków za moimi plecami zwiastował nieustępliwe darcie do przodu. Z ogromną przyjemnością odwróciłabym się na pięcie i zlazła w dół. Tak. Tym razem się przeliczyłam co do swoich chęci. Za pózno. Już nie wypada. Głupio byłoby zostawić go ze słowami: ”Fajnie, ale idz sam. Ja wracam.”
Czasem miewam stany wyjałowienia umysłowego.
Ale nie tym razem.
Grań jest w zasięgu, a finiszowanie wyjazdu na niej, jak wiśnia na torcie.

Nad Morskim istny tłum. Kupa ludzi. Duża, zielono różowo żółto czerwono biało pomarańczowo niebieska kupa ludzi!
W gruncie rzeczy, chociaż szukam w tych zakątkach wyciszenia, spokoju, szumu wiatru to mnie nawet i taki widok ucieszy.
Myślę sobie wtenczas:  O, jak to dobrze, że się nie wyciągnęli na otomanie, nie włączyli irrealnych seriali, nie ruszyli hurmem w gęste labirynty centrów handlowych, stając się częścią sławetnego panoptikum…. a są TU, gdzie dusza odpoczywa, życie czuć podwójnie, śmiać się chce na widok szarych głazów i łanu kosówki w muśnięciach słońca.
Nie wszyscy się śmieją. Niektórzy cienko zawodzą, bo droga była za długa. Inni biją targu na stołówce, jeszcze inni drą koty z góralem przy fasiągu na Włosienicy.
Są i tacy, co chrzanią dookolność i zawzięcie telefonują. Albo tacy, co jak wypadkowa wszystkich sił, urządzają wesele życia, kończąc je stypą na czworakach.

Ale czy o to chodzi w górach, by zmieniać je w oczach innych ludzi?
Skoro wyszli – coś przeżyć musieli. Coś ich tu zaprowadziło. Może przypadek. Może chęć. Może poszukują innego, a może tego samego.
Niektórzy zejdą stąd pewnie, jak gdyby nigdy nic się nie stało. A jedno jest pewne: Będą i tacy, co zejdą innymi ludzmi, niż wyszli – jak ja kiedyś innym człowiekiem zeszłam.

Szlak obiegający jezioro dokoła był zamknięty ze względu na kamienną lawinę, która runęła przed paroma dniami od strony Mięguszowieckich. Korzystając, że tam pusto, wlazłam w bujny gąszcz i urządziłam sobie wielogodzinny popas nad wodą.

Gdy doszłam do wniosku, że wystarczająco się nagapiłam w sinoniebieską taflę a gapienie to zaowocowało nowym pokładem chęci do wyjścia na wysokość, było już południe. Szach mat.
Na Wrota Chałubińskiego – cel pal!

Morskie Oko, Czarny Staw pod Rysami, Rysy

Tak też niebawem zostawiłam za sobą krasę kolorowych, rozbieganych bytów i udałam się tu, gdzie mój własny sięgać chciał raju.
Żmudna droga trawersem Miedzianego, z którego to trawersu całkiem znośnie, choć niezbyt zachwycająco prezentuje się Morskie i Czarny Staw po pewnym czasie doprowadziła mnie na próg nowej przestrzeni. Tej samej, do której wracam zawsze z ogromnym sentymentem. Tu przed laty wiele się zaczęło.  Tędy kluczyłam między głazami, stąd uciekałam z płachtą na grzbiecie, tu oswajałam się z nocą, gadałam z ptakami, oglądałam ślepia otchłani, skakałam w czerwcowe południa po pękniętych krach na okresowych Stawach Staszica…
Mogłabym tak w kółko…
Ale po co?
Najważniejsze rzeczy w życiu człowieka, największe jego tęsknienia i miłości (jak choćby ta moja do gór) nigdy nie opowiedzą się w słowach. Bałabym się zbyt uprościć. Niech resztę mówi cisza. Na wieki wieków.

Okresowe Stawy Staszica u podnóży Mnicha

Specyfiki podejścia opisywać Wam nie będę, bo są od tego lepsze podręczniki i majstersztyki od oceny trudności, bądz jej braku. Mogę od siebie dorzucić jedynie, że szlak kończy się na przełęczy, z której turystycznie wyjść nie można już nigdzie, a zejść jedynie w tą samą stronę, z której się przybyło.
Panorama jest tak ograniczona z obu stron, że zastanowiłabym się dwa razy, gdybym miała iść tam tylko po to, by stanąć na Wrotach.
Po mozolnym człapaniu na przełęcz, przycupnęłam w jej mocno zaciśniętych ramionach. Całą przyrodą ożywioną wokół targał mocny, narastający wiatr. Przedzierał się silnymi pchnięciami przez szczelinę przełęczy, mieszając z sobą polsko-słowackie powietrze. Zawodził i piszczał, jak gdyby chciał ze mną zamienić parę słów.
A ja taka nieubrana, taka rozczochrana, taka nieprzygotowana na to spotkanie. Wstydz się, Justyno!

Stawy Staszica z przełęczy Wrota Chałubińskiego

Z oddali zobaczyłam jakiegoś powsinogę, podchodzącego w tym samym kierunku. Taszczył olbrzymi plecak, podobny do tych wojskowych, gdzie przytroczyć można wszystko, co tylko wędrowcy się podoba, a na upartego nawet teściową i kota.
Teściowej, ku rozczarowaniu moich potrzeb dynamizacji zdarzeń, niestety nie taszczył, ale za to wszelkie inne, pachnące podróżami amulety i manatki, dyndające z każdej możliwej strony.
Przy tym obciążeniu poruszał się prędkością błyskawicy. A może po prostu to ja pełzłam z flegmatyzmem ślimaka i wszystkie stworzenia, co czynić potrafiły to szybciej, były mi błyskawicami.
Gdy tylko stanął ramię w ramię ze mną i moim znajomym, poleciały szerokie uśmiechy, jak to w górach bywa. Wszyscy, co po nich chodzą, wiedzą, jakie są piękne, cudowne, wspaniałe, (Och i Ach) ale każda okazja, by to powtórzyć na głos, jest dobra. Wymieniliśmy zaledwie kilka zdań, a Tomek, bo tak mu na imię, już żywił chęci dołączenia się do przejścia graniowego, jakie zechcieliśmy rozpocząć od Wrót przez Liptowskie Mury.
Co prawda idąc na przełęcz, jeszcze nie wiedział, że spotka tam jakąś wariatkę, która rzuci: ”Chodz z nami” , ale, jak widać mój dar przekonywania znów wziął górę. Żartuję. Przekonywać go wcale nie było trzeba. Ledwie zdążyłam upić łyka herbaty, ten zawijał, jak kot po pierwszej kamiennej kolumnie, odchodzącej granią ze szlaku w bezkres taternickiej dzikości.
Gdy to ujrzałam, zbledłam i postanowiłam nie być gorsza.

Już po chwili wydobyłam oczyma cały krajobraz roztaczający się z pierwszego grzbieciku, a wtedy pewnym było, że nie zawrócę. Jedyna słuszna droga do domu wiodła właśnie tędy.

Za to kocham miejsca, gdzie nie ma wytyczonych szlaków… Tak, właśnie za to…

Zdana na niewidome duchy, obejmujące mnie za ramię, kołysałam się na poręczy nieba. Poręcz to nie byle jaka, bo złożona z życia i śmierci, pojednania i buntu, wypiętrzenia i otchłani, wrzasku i ciszy. Tu się góry stały, tam jeziora. Chociaż  nigdy tego nie zrozumiem, bo pojęcie stworzenia jest zbyt niedoścignione na mój człowieczy umysł, ja w tych górach wierzę bardziej we wszystko, czego się dotknę, a to, czego dotknąć nie zdołam staje się pragnieniem.
Gdybyśmy nie sięgali po to, czego pragniemy, prawdopodobnie umieralibyśmy za życia. Tak sobie zawsze uświadamiam, gdy tam spocznę, że MAM TYLKO JEDNO ŻYCIE. Czasem nisko, w dolinach nie zdajemy sobie z tego sprawy i żyjemy tak, jak żyć wypada, tak, jak oczekują tego inni. Poświęcamy się sprawom, które nie przynoszą nam prawdziwego szczęścia i ukojenia, gromadzimy przedmioty, myśląc, że ocalą nas w dobie jałowej egzystencji, a koniec końców i tak rozbijamy się o te białe filiżanki, wstęgi zasłon w przychylonych oknach i słowa nam rzucone, ot tak.
Tutaj, w górach, każde słowo jest na wagę złota. Tak samo drogocenny jest każdy oddech i kropla wody. Drogocenny jest drugi człowiek, w którym widzimy brata i poszlibyśmy za nim w ogień, gdyby oberwał mu się kamyk pod stopami. Wierzymy, że i on pójdzie w ogień, poświęci własne życie, gdy znajdziemy się na krawędzi. Nie musimy się znać. Wystarczy, że istniejemy.
Tam na dole świat jest trochę gorszy. Tam na dole ludzie rozbijają się o swoje obojętne spojrzenia, doszukują się wad (o, jak ja nienawidzę tego słowa!) w tym, czego nie potrafią zrozumieć.
Nie – nie mówię o wszystkich ludziach, bo świat jest wspaniały również w wielkich miastach i małych wsiach. Są przecież tacy (choć ich mało), co to się i sensu w bezsensie doszukają. Chwała im za to! Wtedy i bezsens sens mieć zaczyna. A życie oświetlone jakimś przedziwnym blaskiem. Nowe. Nakarmione. Tańcz duszo!
Ogólnie sobie mówię. Nieraz widziałam tych na chodnikach, tych w restauracjach, tych w domach, tych, co zamiast z uśmiechem, prą przez to JEDNO ŻYCIE ze złością i oburzeniem.


A skoro o ludziach mowa: zaraz, zaraz…
Ten skubaniec, co to się do nas przyłączył, poleciał, hen. Wspina się, podciąga, stąpa i znów podciąga. Dzwiga w rękach granitowe miecze, aż się osypują resztki kurzu, tłumiąc wgląd w podjęte przezeń kroki. Coś mi się tu nie zgadza. Twierdził przecież, że on ze wspinaczką nic wspólnego nie ma, a w miejscach taternickich nigdy nie bywał. Mówił, że mu drogowskazem będziemy. Ktoś tu w kulki sobie leci! Może chce sprawdzić, z kim ma do czynienia? No to ja mu zaraz pokażę! Chop! Siup! Jeszcze jeden krok, podciągnięcie, noga, ręka. Pierwsza! No, ruchy, chłopie!

No nie… gdzie on jest? Dopiero co go doścignęłam. Rozglądam się, kluczę, szukam najbezpieczniejszego wariantu przejścia. Gdy już po chwili tracę nadzieję i gotowam się zawracać, coby karku nie skręcić, słyszę ciche wołanie z oddali. Wychylam loki zza wielkiego głazu, a ten obieżyświat siedzi na jakiejś półeczce skalnej i rozkoszuje się widokami. Zdążył nawet buty zdjąć i dać ukojenie stopom. Jak on to zrobił? Stróż ukrytych przejść? Już mam pewność, że towarzysz z przypadku z górami więcej wspólnego ma niż Matejko z obrazami. Tylko, dlaczego ludzie w górach są tak pokręceni i nigdy nie mówią o sobie prawdy?
Hmm. W sumie – ja też nie mówię prawdy. Milczenie wolę, zwłaszcza, gdy się nie znamy i nigdy więcej nie staniemy na tym samym rozstaju.

Grań jest intrygująca, a najbardziej pociąga fakt, że sami możemy kierować drogę, bo specyfika na to pozwala. To samo przejście zrobić można w różnoraki sposób; tu zboczyć, tam zejść, tam wejść granią, a jeszcze dalej pytać się chmur na niebie, którędy wrócić. Byle nie przekroczyć granicy, która miejscami wlecze się tuż nad głęboką otchłanią przepaści. Paradoksalnie w takich miejscach właśnie, gdzie się człowiek czuje najpewniej, zlecieć może, jak długi. Ale, poza tymi drobnymi dygresjami, które nastraszyć mają potencjalnych śmiałków, przyznać muszę, że (o ile ktoś po podobnych miejscach łazi) to czysta frajda i rzeczywista przyjemność.
To niewiarygodne, ile tutaj wideł, urwisk, wieży, katedr, igieł, kopuł. Nigdy bym się tego nie spodziewała po Liptowskich.
Najbardziej urzekający moment to ”okno na szpiglasową” – tzn. ja tenże fragment ”oknem” nazwałam.
Jak się stanie na tym głazie pośrodku, z dwu stron ograniczonym wzdętymi ścianami, to żołądek podchodzi pod serce, a to wgniata się w miednicę. Widok na stronę Polską, zanurzoną w ciemnej, przepastnej przepaści jest zaskakujący. Spaść w nią to znaczy ułaskawić Cerbera grą na lirze.
Stałam i wiem! A kto nie wierzy – niech uwierzy!
( PS: Nie spadłam i Cerbera nie ułaskawiłam. )


Zamykam oczy. Niech mnie porwie pęd słonecznych promieni. Niech omiecie moje policzki i przeniknie powieki, tak, bym poczuła, że ta chwila we mnie wieczna. Niech mnie znuży czerniejąca otchłań, niech zużyje mnie surowość skały. Niech zaspokoi moją ciekawość natury, co w swej ostygłej kołysce drzymie.

– Justyna! Co Ty robisz?

– Idę, idę… Poprawiałam tylko wiązanie w bucie.

Wracając do całej estetyki słońca… Czyż nie ujmującym jest, że nas oświetla, podkreśla każdą rysę, każdy załom? Możemy widzieć, a nie tylko czuć. Czym byłyby wrażenia dotykowe bez możliwości spotkania z tym, czego dotykamy, oko w oko?

Chociaż niektórzy, lubujący się w dziczy, uciekają w jej poszukiwaniu bardzo daleko, czasem na drugi koniec świata, ja odkryłam ją tutaj. Może to porost, zdobiący każdy głaz, może to unikatowe formy, może to odległa panorama… Coś wprawiało Liptowskie w nastrój samotności i stagnacji.
Nie dojrzy stąd żadnego człowieka, wchodzącego na oddalone szczyty gór, nie usłyszy się gwaru dolin ani nawet nie zaobserwuje jakichkolwiek zmian, prócz tych, zwiastujących niepogodę.
Wszystko stoi martwym cieniem. Nawet trawa, chociaż pozornie tryskająca głęboką zielenią, różni się od traw, widywanych w innych częściach Tatr. Ta zdaje się być zesłana tu na swoją trawią medytację…

Był sobie kiedyś taki mądry facet, co powiedział, że natura pełna jest nieskończonych rzeczy, niedostępnych doświadczeniu. Zwał się bodajże da Vinci. Sama nie zdołałabym wymyślić tego lepiej. A, że i tak już cała osłupiałam, widząc, co widziałam, przysiadłam i z tą trawą zaczęłam rozmawiać. Tak już mam, że nawet dzieląc drogę z innymi członkami załogi, przybić muszę do własnego lądu i odpocząć od reszty. Międzyczasie towarzysze szukali kolejnych wariantów wyjścia z przysłowiowej ”dupy”, w której się właśnie znalezliśmy, nie będę wskazywać palcem, przez kogo. Bynajmniej nie przez lokatego obłoków bujacza.
Zniknęli i ich nie ma. Nie ze mną takie heca! Kazali czekać, nim nie znajdą dogodnego przejścia, jakby się obawiali, że baba to sobie sama nie poradzi. A ja pójdę i sobie poradzę!
I poszłam. Co prawda wdrapać zdążyłam się zaledwie kilka metrów, bo już zwiesiła się nade mną jakaś zatroskana głowa na wzór stróża. Na miłe jery!  Pozwólcież decydować samej.


Oto moje opisanie życia. Całkiem zwichrowanego, jak czupryna na krągłościach głowy, czasem zamyślonego, jak połacie kosówki w Ciemnosmreczyńskiej, czasem żywiołowego, jak światło uderzające w taflę jeziora.

Przebyta część grani Liptowskich, widok za plecami

Spójrzcie na powyższe zdjęcie. Czyż nie malownicza ta grań? Czyż widok na Mięgusza nie zwala z nóg? No zwala! Oczywiście, że zwala! A jeszcze przyjemniejszym jest fakt, że właśnie się tamtędy szło… a teraz… jest się tutaj.

Wreszcie wyprzedziłam. Hurra! Dobiję do mety pierwsza! Ponoć nieważne, jak zaczynasz – ważne, jak kończysz. Zaraz potem nazwą mnie kozicą, albo innym baranem, ale ja się tym wcale nie przejmę, bo bracia rogaci tylko czyhają, komu podłożyć kupkę pod buty – a przypadków takich historia zna tysiące.

Jest pięknie! Jest po prostu pięknie!
Uczucie, które w przejściach graniowych podoba mi się najbardziej to zobaczenie na własne oczy, po zwróceniu się w kierunku drogi, jaką się przebyło, ile w niej nieodkrytych jeszcze tajemnic. Ile czaru w tym, co tak niewiele oczu zobaczy w porównaniu do zjawisk, jakie zastać można na szlakach dostępnych turystycznie. Człowiek przez moment czuje się, jakby ten skrawek świata był tylko jego. To przyjemne, choć złudne uczucie. A potem drętwieje na widok tych samych skalnych katedr, tyle, że już z drugiej strony i innej perspektywy obserwowanych. Wodzi oczyma, próbuje odszukać ślady swoich stóp, odciśnięte tam w oddali, hen. Śladów nie widać, bo te przykrywa ogrom natury. Człowiek taki maleńki swoim ciałem, a góry takie potężne swym posągiem.
Za to my posiadamy zmysły, wolę życia, pragnienia, fantazje, przez co, choć mali, jak wielcy czuć się możemy.
Czy góry wielkość swą czują? Hmm…

Jeden z moich ulubionych pod względem estetyki i kształtów wierzchołek Tatr – Mięguszowiecki Szczyt Wielki – a raczej sam jego czubek, widziany z perspektywy Liptowskich.

Odwracam się z powrotem w kierunku mety, a tam wije się wizualnie łagodniejsza grań. Pozory w górach bywają zdradliwe. Tak po prawdzie to właśnie ciekawszy wysiłkowo i trudniejszy odcinek, wiodący od Szpiglasowego, przez Gładki i Walentkowy – gdyby ktoś miał życzenie, to nawet do Świnicy.
Ja takich życzeń w dniu dzisiejszym nie mam, bo nogi mi do t…t…t…tułowia wchodzą.

Skoro już wszystkie dyrdymały, szturchnięcia, śmieszki ucichły, przeszłam na kolejny poziom kontemplacji – szczytowanie.
Tak się właśnie cieszy Justyna, gdy wie, że dalej już będzie tylko z górki, a pod nogami wciąż jeszcze przelewa się dwiema stronami ciemniejsza przestrzeń. Oczywiście bez głośnego ”uważaj”, gdy siadałam na granitowej widle o szerokości (nad wyrost) dziesięciu centymetrów się nie obeszło. Cóż. Chyba taka dola kobiet, by je w górach niańczyć, miast wierzyć w skrzydła, co mają dopięte do ramion.
(Ach – co jest?! Wątek spadania już dwukrotnie przemknął przez dzisiejszy wpis. Chyba muszę popracować nad jednomyślnością swoich uczuć. Bo czy można mówić o czymś jednocześnie, że jest życiodajne i śmiercionośne? )


Stąd czekał nas już tylko rzut beretem na wierzchołek Szpiglasowego, który kończył pierwszą połowę naszej grani. Szczyt, na którym bywałam wiele razy. Szczyt, na który rzecz jasna wejść można prościej, np. szlakiem – choćby tym uroczym z Pięciu Stawów. Pewnym było, że zdejmować trzeba mnie będzie z niego siłą. Zawsze, gdy do wieczora jest bliżej, niż dalej – na myśl przychodzi mi kiblowanko. Nawet przez chwilę przyśniło mi się, że o wschodzie pociągnąć by można grań na wprost, lub tą na lewo… Ciiii. 😉
Z obwieszczeniem swoich niecnych zamiarów postanowiłam jednak wstrzymać się do momentu, gdy staniemy na ostatnim wierzchołku, towarzysze zobaczą, jak cudownie zachodzi słońce nad górami i stwierdzą, że mój pomysł wcale nie jest tak głupi, jak się wydaje. Wykorzystanie ich impulsu kulminacyjnego w całym szczytowaniu było jedyną szansą dla mnie na osiągnięcie celu. Przecież przejęci ekstazą zaczerpniętą z kawała dobrej drogi, będą cieszyć się jak małe dzieci, płakać, skakać, wnosić serca pod chmury i kłaniać się majestatycznym czubom w podzięce za mój genialny pomysł.
Niestety, jedynym czubem, jakiego zauważyli po przybyciu na miejsce, byłam ja. I tak cały mój misterny plan diabli wzięli… a ja poległam w zgrozie rozpaczy i beznadziei.

No to może chociaż by tak na zachód poczekać…

Nie!!!

No, to może by tak chociaż zająć ich uwagę? Czas sam jakoś zleci i ani się nie obejrzą…

Nie!!!

Oni już gotowi schodzić, a ja dopiero zaczynam cieszyć się tym, co zaistniało.
Potwory. A było tak pięknie.


Ale niemniej pięknie było, gdyśmy dotarli na Szpiglasową Przełęcz, oglądaną wcześniej z ”okienka”.
Niebo dopiero teraz zbierało się na soczysty spektakl. Nie mogłam odżałować, że oglądać będę go już z dołu.

Schodziliśmy szybkim tempem, więc niedługo znalezliśmy się w pół drogi do schroniska w Dolinie Pięciu Stawów, które to schronisko bardzo sobie cenię, o czym Wam wspominałam przy okazji innych górskich opowieści. Lubię tam wracać, chociaż wszystkie warianty wyjść stąd już wyczerpałam. Została wspinaczka ścianą Zamarłej – kiedyś, gdzieś – jeśli paluchy i głowa pozwolą, a rozum nie podpowie ”Chyba Cię pogięło bez reszty, kochanieńka.”
Ewentualnie szwendanie na przełaj,.. ale mam lepszy pomysł. Zajdę tam i wypiję z nimi piwo, którym zostałam przekupiona do zejścia. Z dwojga złego, to mi się bardziej opłaca.
A słońce dopiero teraz zaczęło kłaść złote smugi na znużonych głazach, niebo gorzało od nadmiaru rudości, a tam, gdzie wszedł już siwy cień, słychać było tylko pomruki gadających o pogodzie kozic.

Że się tak nieładnie wproszę do pogawędki…
– Jestem Justyna. Jestem góroholiczką. Nie jadłam normalnego obiadu od kilku dni. Nie próbowałam uciech miasta od niepamiętnych czasów. Nie brałam dziś kąpieli. Nie oglądałam telewizji. Nie czytałam prasy. Nie przeglądałam się w lusterku. W dodatku od wczoraj wieczorem nie powinno mnie tu być.
Jestem niepocieszona. Zaraz zaniosę się płaczem, widząc te wściekle złote promienie słońca. Mogłam oglądać zachód ze szczytu. Ale nie! Bo schodzić trzeba. Bo godzina w tę a w tę robi różnicę. Bo się nikomu, prócz mnie nie chce zostać. Bo wieje. Bo jeszcze ze Stawów dwie godziny szybkiego butowania do Palenicy i kolejna godzina prucia na Zakopiec.
Bo niedzwiedzie. Bo zające. Bo za ciemno. Bo za jasno. Bo piwo się obrazi.
Schodzę więc i czuję się, jak koza na detoksie, bo cóż mam zrobić, gdy mnie tyle dobrodziejstw omija…

(Jak to było w pewnej scenie Nic Śmiesznego, kiedy facet wchodzący do windy zapytał Czarka Pazury:
– Na górę jedzie?
– A gdzie ma jechać? W bok?! )

Tak i ja poszłam, gdzie pójść musiałam. Przestałam zadawać głupie pytania i dostosowałam się do woli większości.
Pokąsajcie im pośladki. Ofukajcie wyziewem z porostów. Bodnijcie szpiczastymi rogami. Zróbcież że im coś! Bo jak nie, to sama głowy pourywam za to haniebne zaniechanie.

No, Stasiek, nie być taki… Mówię coś do Ciebie!

Ech… zero zainteresowania.
Rezygnuję z takiej terapii.
Idę na piwo.

A na piwie w Stawach – jak to w Stawach, znajomych piechurów spotkałam. Nikt zdziwiony moim widokiem specjalnie nie był, bo już każdy, kto zna, wie, że jeśli nie wiadomo gdzie jestem to znak, że zaszłam do schroniska w Pięciu.
Powtórzę to setny raz. Sentyment mój do tego miejsca nie zna granic. O każdej porze roku, dnia i nocy. W każdą pogodę. Przeważnie samotnie, choć są wyjątki, jak ten, że z ludzmi.
Więc pośmialiśmy się, ile pośmiać zdołaliśmy z naszego w górywstąpienia i już prawie jedną nogą byłam  na wylocie w kierunku Roztoki, skoro tylko noc zapadła…
Wtedy usłyszałam, że kolega Daniel, spotkany w schronisku, do którego notabene chodzi nie rzadziej, niż ja (pozdrawiam Żywiec!) lezie nad ranem na wschód słońca…
Szlag jasny mnie trafił, zazdrość uszami pociekła i krew purpurowa zalała. W dodatku niedzwiedzia wywąchałam, a wrzask mój sprawił zatrzymanie akcji serca łazika, co szedł za plecami na zejściu.

Na tym opowieść swą zakończę, bo ”Im mniej wiecie, tym lepiej śpicie!”

Szczęśliwego popołudnia!

15 Replies to “Grań Liptowskich Murów. Jestem Justyna. Jestem góroholiczką. Od wczoraj nie powinno mnie tu być.”

  1. Zauroczyłaś mnie, zaimponowałaś, wyciszyłaś. Od kolorowego tłumu przeszłaś płynnie do "prawdziwych" gór. Nigdy jeszcze tak daleko się nie wybrałam. Szczytem możliwości niegdyś była Dolina Pięciu Stawów. Podziwiam Ciebie, Was – zdobywajcie swoje szczyty, każdą grań. Pozdrawiam!

  2. Żeby po górach chodzić… jednak trzeba je znosić… mało tego – kochać. 😉 Ale każdy ma swoją własną wolność – na szczęście nie wszyscy jesteśmy tacy sami, bo inaczej nie potrzebowalibyśmy luster. 🙂

  3. Doliny Pięciu Stawów nie da się nie uwielbiać! Chociaż znam ludzi, co twierdzą, że do wielbienia im daleko. Mówisz, że zawsze Cię zachwyca, więc rozumiem, że też wracasz do niej, jak ja? 🙂
    Ech… te sentymenty. Ja już odkryłam kilka lat temu dlaczego tam wracam – to te trawy w zboczach Koziego, kołysane wiatrem, na których lubię się kłaść wieczorami i oglądać jedyne takie niebo.

    Nie pomyliłaś nazwy. Na Słowacji Hrebeň istnieje i ma się dobrze – w Polsce mówi się nań Polski Grzebień. Dlaczego Cię przeraził ? 🙂

  4. Ech…fakt, nad Morskim Okiem tłumy dzikie i nieokrzesane najczęściej, ALE….lepiej tam niż w centrum handlowym-jak napisalaś 🙂 Widoki, bajeczne!!! Ja nigdy nie byłam wyżej niż ten najbliższy Kasprowemu dwutysięcznik,w polskich Tatrach 🙂 Dolinę Pięciu Stawów uwielbiam, zawsze mnie zachwyca 🙂
    Moja wyprawa w Tatry Słowackie to Rysy i Hrebień (o ile dobrze nazwę pamiętam), który mnie przeraził 🙂

  5. Niesamowicie czyta się Twój opis! A zdjęcia są tak zachwycające, że momentami zaczynam żałować tego, że nie znoszę chodzić po górach… 🙂

  6. Prawda to zródło. A zródło jest za ważne i za drogocenne by było podane na wyciągnięcie ręki. Ono jest ukryte. Oczekujące. Strzeżone. To człowiek, jeśli pragnie, zaczyna iść pod prąd, poszukiwać zródła. Nie odnajdzie, jeśli nie będzie gotowy na takie spotkanie. – Gotowy w tym, jaki jest.
    W góry idą Ci sami ludzie, co schodzą w doliny. Czasem tylko bardziej doświadcza ich deszcz, wiatr, słońce, pragnienie, zmęczenie.
    Nieliczni pachną górami. A jeszcze mniej liczni pachną zródłem. Ale za to wielu pachnie piękną radością.

    To prawda. ''Teraz'' wierzę w ludzi. Otrzymałam z nawiązką. A co i skąd – to nieistotne – Ważne, że życiodajne, owocne i dla mnie święte.

    Pozdrawiam serdecznie.

  7. Tak jak w dolinach, w górach też różni ludzie trafiają. Jednak wśród tych, których ciągnie do gór "jak anioły do chmur", łatwiej spotkać szczerych, otwartych, przyjaznych. Ludzie w górach mówią prawdę, a Ci co jej nie mówią, to tylko jakiś zły koszmar, który może zdarzył się, a może nie. W to wierzę i wiem, że Ty teraz też. Dziękuję, że poprzez takie poetyczne opisy dajesz możliwość translokacji w góry nawet 600 kilometrów. Pozdrowienia z nizin.

  8. Miło mi bardzo! 🙂

    Odnośnie zachodów… wschodów… Ziściły się ''tam'' już nieraz,jako,że w Stawach bywam bardzo często. Ale chyba nigdy nie trafiło się tak ogniste niebo nad Szpiglasowym, jak wtenczas – dlatego nie mogłam odżałować tej w gruncie rzeczy beznadziejnej decyzji moich towarzyszy o zejściu, bo na dobrą sprawę w schronisku i tak siedzieliśmy do ciemnej nocy… Zamiast pić to piwo, mogliśmy jednak zachodu doczekać. 🙂

  9. To jak spostrzegasz świat i to w jaki sposób traktujesz góry w sensie duchowym jest mi bardzo bliskie, dlatego też z wielką przyjemnością czytam relacje. Pozdrawiam i niechaj ten wschód słońce na Szpiglasie w końcu się ziści. Uściski 🙂

Skomentuj Skazana na gór dożywocie Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.