Jesienny zachód na Kozim

Nieraz mamy tak zwyczajnie dość wszystkiego i wszystkich. Potrzebujemy wtenczas ciszy natury, by móc wsłuchać się w własne pragnienia i przetrawić wszystko, co nas gnębi . To był jeden z takich dni – jesienny, choć łaskawie tchnięty ciepłem.

Kluczyłam między padłymi w poprzek pniami w tatrzańskim lesie, szukając uspokojenia w soczystej zieleni mchów i ubierając dłonie w ich kosmate kształty, wizualizowałam już schyłek swojej wędrówki. Prócz tak instrumentalnych wrażeń, zyskałam nagle nieodpartą chęć zwolnienia tempa, rozzbrojenia się na chwilę z kajdan i przewartościowania drogi pod górę.

Niosąc swój sześćdziesięcio litrowy garb na plecach, wypchany najróżniejszymi szpargałami, przydatnymi do dłuższego włóczęgostwa, często przystawałam, próbując pogodzić się z lekką zadyszką przy każdym ostrzejszym podejściu, a najbardziej wykończył mnie próg przy Siklawie.
Dokąd zmierzałam?
Tam, gdzie dobrze mi się myśli. Tam, gdzie wracam każdego roku w połowie września żegnać się powoli z suchą jesienią – do Doliny Pięciu Stawów Polskich.

Już zaczynałam cieszyć się nowym odkryciem Charlesa Baudelaire – Miłość i Kłamstwa, nakreślonym na papierowym zwitku do uczty zmysłowej i skrzętnie schowanym w głębinach bocznej kieszeni spodni, gdy minęłam ostatnie pola kosodrzewiny a moim oczom ukazał się Przedni Staw Polski. Woda wzdęta od skwaru, marszczyła swoje lustro, dając wdzięczne przedłużenie odbitym w nim zarysom Miedzianego. Miało się ku zachodowi.
Podeszłam kawałek brzegiem w stronę Małego Stawu, gdzie nareszcie zrzuciłam z ramion ciężki plecak i wygodnie ułożyłam się na głazach, znajdując, czego szukałam – ciszę i mistyczną siłę wieczornego wiatru.
 

Soyka – Tolerancja… Kliknij

W myśl powyższego, delektując się gasnącym powoli ciepłem nagrzanych kamieni, ułożyłam wygodniej tułów na ich kanciastych grzbietach i przywoływałam spokój wieczornego wiatru.
Natura nie krzywdzi. To ludzie czasem krzywdzą.
Warto nieraz tak po prostu zatrzymać się w tych górach i w ramach dowartościowania tego świata, dostrzec walory, drzemiące w każdym jego zakątku.

Czy znajdujesz czas na chwilę zadumy?
Wiesz, jak pachnie skóra dłoni, wspartych o zeschłą trawę i jak kolorowe są pająki, chadzające między jej gęstwiną?
Jakie wrażenie wywołuje przyłożenie małej dłoni człowieka do śladu niedzwiedzia?
Słyszałeś kiedyś rykowisko jeleni i śpiew ptaków przed świtem?
Widziałeś słońce, kłądące o świcie iskry w bladych żlebach?
Obserwowałeś martwotę kamieni, pędzących z obrywem skalnym?
Spostrzegłeś ich niesamowitą historię;  pęknięcia, odcienie porostów naskalnych?
Podziwiałeś siłę halnego wiatru, unoszącego wodę na płycie jezior, obracając ją i znów wbijając w głąb?
A może dostrzegłeś ostatnie karmazynowe łuny światła, spoczywające na tafli zasypiającego stawu…

Tyle barw budzi się do życia.
Tyle faktur wartych jest dotyku.
Tyle ciepła tkwi w chłodzie.

W górach odczuwać wszystko możemy intensywniej – chyba dlatego tak chce się tam wracać…
W Piątce, jak to w piątce – czasem ciężko nos wściubić do wewnątrz, co zresztą wcale mnie nie dziwi, bo schronisko jest jednym z lepszych na terenie Tatr, przygotowane specjalnie pod rasowych włóczęgów i tacy też najczęściej zaglądają tu we wrześniu, gdy powoli kończą się sezonowe pogonie turystów. 
Zataszczyłam swój grajdołek w pobliską kosodrzewinę, gdzie rozścieliłam na względnie wygodnych dziurach w ziemi karimatę, otulając ją śpiworem, do tego plecak pod głowę, puch na ramiona i gotowe. 
Noc była dość chłodna, a moje łóżko turystyczne zjeżdżało co chwilę razem ze mną z krzywego wybrzuszenia wprost w krzaki kosodrzewiny, przez co oswajałam się z cytrusowo-korzennym posmakiem jej igieł. Rano o dziwo wcale nie byłam głodna. 
Za to moje pogryzione cztery litery przez wszelkie robactwo, włażące do śpiwora, nie specjalnie miały ochotę towarzyszyć mi w dalszych spotkaniach z naturą, jednak wygramolić się z ciepełka w chłodny poranek, gdzie temperatura oscylowała wokół 2 stopni, nie było łatwe. 
Gdy już udało się wypełznąć, odszukać w kępach trawy zgniecione śniadanie i zaliczyć krótką toaletkę higieniczną w bryzie potoku, ruszyłam w kierunku Koziego, gdzie zamierzałam spędzić calutki dzień, wylegując się w trawach ulubionej grzędy na jego zboczach.
Szybko zeszłam z udeptanego szlaku i na przełaj odnalazłam to miejsce, do którego wracam każdego września.

Poczułeś kiedyś, jak głębokie są granice ludzkich zmysłów, gdy we włosy zaplecione babie lato?
Jak łatwo je rozbudzić, jak lekko rozważać ich tajemnicę… 

One wyniosłe, strzeliste, sterczące nad moją głową, jak nieme posągi. To te góry, których rysy wpadają swym surowym kształtem prosto w żrenice. Nigdy nie będą smakować tak samo, choćby minął szmat czasu, a skóra spłowiała w marszczeniach podobnych do tych, co je tak precyzyjnie na tafli stawu rysuje wiatr. Ich smaku nigdy nie można doświadczyć w pełni. Zawsze pozostaje ten cudowny, dwuznaczny niedosyt.
Na szczycie nawet najwybitniejszej góry człowiek nie znajdzie prawdziwego zachwytu, jeśli nie otworzy się na to piękno już podczas drogi nań wiodącej. Oni tkwi w nas – we mnie i w Tobie, w ludziach kochających naturę. Stanowi obraz relacji z własnym wnętrzem, czasem długo dojrzewającym, by po latach wreszcie  osiągnąć pełnię. 
Kozi Wierch, najwyższy, w całości położony szczyt po stronie Polski, przynależący do szanownego grona turni, wchodzących w skład ciągu sławnej Orlej Perci – droga znana wszystkim, którzy przepadli w górach na dobre. 
Mnie przyciąga zarówno jesienią, gdy złote trawy skrzą się w blasku opadających promieni, jak i zimą, gdy taszczyć nań trzeba cały balast sprzętu, na czekanie skończywszy. 
Ewidentnie coś jest w tej górze, skoro spośród wielu wznioślejszych i piękniejszych, do jesiennych powrotów wybieram właśnie ją.

Nie drapię się tam jednak zupełnie bez powodu….
fot. Anna Górska
Na głazach kładło się coraz więcej cieni, podkreślających całą fakturę granitu wraz z jej miękkim, zielonym wdziankiem z porostów naskalnych. 
W takiej chwili zwykłam otwierać termos z gorącą herbatą i w asyście jej bogatego aromatu i pary żwawo uskakującej w chłodzie powietrza, wsłuchiwać się w ciszę, zapadającą nad górami. 
Nie inaczej stało się tym razem. 
Niebawem, w dole, od strony Walentkowego i Głakiego, między graniami zaczęła przelewać się delikatna, falująca mgła.
Kolory na niebie zaczęły przeistaczać się, jak szalone, mieniąc się złotem, fioletem, seledynem, błękitem, czerwienią i pomarańczą. 
Trzy karmazynowe wiry chmurne opadały w ciężkim zwieszeniu nad ramieniem Krywania, wtapiając się w złotą łunę przedzachodniego nieba. 

Po kilku minutach oślepiająco złote słońce z buraczkową otoczką, wyszło spod masy ciemnych chmur i przez chwilę wisiało zakotwiczone między grzbietami gór, a blaskiem, rzuconym przez się w przestworza. 
Szczyt Świnicy dumnie wystawiał swą skalistą głową, przypominającą pręgierz wielkiego miasta natury, ponad inne okoliczne góry, podkreślając walory wierzchołka w tle mlecznych żółci. 
Widok był zniewalający – jak przystało na jesienne zachody słońca w wyższych pasmach gór. 
Te chwile jednak są bardzo krótkie i w zaskakującym, można żartobliwie rzecz, alpejskim stylu, pokonują przestrzeń czasu, by już po chwili schować się pod kopułą stygnącego nieba. 
Wtenczas, widząc na nim ślady tak kapitalnie rozegranego spektaklu natury, nie wiadomo, w którą stronę zwrócić zdumione oczy.
Chociaż przeżywam takich chwil sporo poprzez moje specyficzne odkrywanie gór, każda zaskakuje mnie nie mniej, niż poprzednia. 
Chyba dlatego mam ochotę czasem wdepnąć jeszcze na ten utarty trakt, porzucając na moment miejsca mi bliższe i dalsze. 
Po prostu dookolny krajobraz zapadającego tam zmierzchu jest jedyny w swoim rodzaju…

7 Replies to “Jesienny zachód na Kozim”

  1. Bardzo fajny artykuł, będę śledzić bloga 🙂 I tak, czasem śpieszę się do schroniska na piwo. Ale też nie mam ciśnienia na zdobycie szczytu, nie raz w ogóle tam nie docieram. Pozdrawiam!

Skomentuj Anonimowy Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.