Noc Na Furkotnej…Grań od Furkotu po Hruby

Drogi czytelniku, czy czułeś kiedyś tę przyjemną niepewność i ekstatyczny dreszcz obiegający Twoje ciało, kiedy zanurzasz się w dzikich zakątkach gór, z dala od ludzi, rzeczywistości i szarych uroków tego świata? Jeśli nie, opowiem Ci dziś o kolejnym odcieniu moich fascynacji górami, którym są noce w nich spędzane w oczekiwaniu na świt…

ZAGROŻENIA:
Na wstępie zaznaczę, że mimo zdjęć, jakie Ci tutaj pokażę, nie zachęcam do chodzenia moimi śladami. Też jestem człowiekiem i popełniam błędy. Kto wie, czy to nie jest jeden z tych, co kosztują życie? Jednak póki decydują one wyłącznie o mnie, nie powinieneś w to wnikać. Dwie najistotniejsze sprawy, spośród wszelkich zagrożeń, które możesz przez chwilę nieuwagi na siebie sprowadzić to zła znajomość topografii i kiepska orientacja w terenie. Opowiem Ci dziś trochę o błędzie, który mi zdarzyło się popełnić dawno temu (chociaż może nie był to błąd techniczny ani orientacyjny) i łucie szczęścia, dzięki któremu jeden z moich biwaków nie skończył się tragicznie. Ale o tym za chwilę. Nauczenie się topografii nie jest kwestią czasu ani też
przeczytania najlepszych przewodników, a wyłącznie Twoją własną pracą, poprzez obserwację, częste wyjścia i przede wszystkim szczegółowe wczytywanie się w każdy zakątek, mijany po drodze. To od ilości Twoich wyjść, a co za tym idzie doświadczenia, jakie nabywasz, zależy wiedza, jaką posiadasz na temat gór. Znajomość topografii pomaga Ci przede wszystkim w sprawnym poruszaniu się w trudnym terenie, oszczędności na czasie i minimalizowaniu ryzyka związanego z wejściem w teren bardzo niebezpieczny np. bez asekuracji. Równie ważna jest wspomniana przeze mnie zdolność orientacyjna, gdyż bywa, że najzdolniejszy i najpewniejszy człowiek, w górach straci z jakiś przyczyn, chociażby pogodowych pewność co do miejsca, w jakim się znajduje. Wówczas jego przygoda może zakończyć się tragicznie…
Kolejnym równie ważnym mianownikiem Twoich fantazji i zderzenia z rzeczywistością okazują się być warunki pogodowe. Mówi się, że w górach występuje dobra i zła pogoda, jednak ja pozwolę się z tym nie zgodzić. Nigdy warunki pogodowe nie są idealnie sprzyjające, zważywszy na zmienny charakter gór w połączeniu z nieudolnością człowieka do pełnej koncentracji i spostrzegawczości. Zarówno lód, śnieg, deszcz, wiatr jak i słońce mogą przyczynić się do wypadku w górach.
Istotnym zagrożeniem naturalnym są także dzikie zwierzęta, z którymi ja mam dość częstą styczność i za każdym razem, mimo, iż moje doświadczenie w tej chwili już spore, obawiam się ich tak samo. Bywa, że nawet bardziej, gdyż staję się bardziej świadoma konsekwencji związanych z wejściem na ich teren. To, że nie słyszy się często o takich sytuacjach, wcale nie oznacza, że one nie istnieją. Śpiąc w górach, człowiek sam zaprasza na gościnę zwierzynę tam obecną, która jest niezmiernie zaciekawiona jego obecnością. (Tutaj polecam obejrzeć Ci film Grizzly Man, w którym w sposób drastyczny, lecz prawdziwy ukazana jest historia człowieka, rozkochanego w eksploatowaniu dzikich terenów górskich w poszukiwaniu niedzwiedzi. Jego historia trwała długo, jednak nie ze względu na wybitność postaci i wiedzę, jaką posiadał, lecz zwyczajny łut szczęścia, który w pewnej chwili go opuścił i został rozszarpany przez zwierzęta, które najbardziej kochał, przyczyniając się jednocześnie do drastycznej śmierci swojej towarzyszki, którą próbował zarazić pasją. ) Niektórzy ludzie zwyczajnie zapominają, że dzikie zwierzę cały czas nosi w sobie instynkt mordercy, chociaż tego z reguły nie okazuje.
Prócz rzeczy, na które czasem nie mamy wpływu, są też takie, na które wpływ powinniśmy mieć. Samo rozbicie biwaku jest kwestią świetnego przygotowania do tego pod względem sprzętu, ubrań, czy żywności. Również przeżycie w trudnych warunkach o jednej bułce czy 1 litrze wody jest kwestią łutu szczęścia a nie zdolności organizmu człowieka, bo i ten ma tendencję do zbuntowania się. To samo tyczy się nieodpowiedniego ubioru, podczas, gdy załamie się gwałtowanie pogoda, lub nawet nieprawidłowe, nieubezpieczone w żaden sposób rozłożenie płachty, która może zostać narażona chociażby na silne podmuchy wiatru.
Bardzo ważną sprawą jest też sprawność w złożeniu biwaku podczas potrzeby szybkiego wycofania się w dół. Jeśli całkowite spakowanie się i gotowość do wymarszu zajmuje więcej niż 5 minut Twoje życie z każdą chwilą jest narażone na większe ryzyko. Dlatego stawiam zawsze na ; mniej szpeju – więcej wszystkiego, co się szybko kompresuje.
Jednym z czołowych aspektów poprawnego przygotowania się jest świetna znajomość miejsca rozbicia i jego dokładnej specyfiki, czyli przede wszystkim ryzyka, jakie wiąże się z nim podczas każdej pory roku i różnych możliwości pogodowych, a także nastromienie i litość bądz kruchość terenu oraz ewentualnie występujące pola trawiaste. Nocą bowiem podczas szybkiego wycofu w razie chociażby burzy nie ma do dyspozycji dużego czasu na rozplanowanie najbezpieczniejszego zejścia. Warto też zawsze znać inny, awaryjny wariant zejścia w razie chociażby nałożenia się na siebie 2 zagrożeń: przykład; burza i  zwierzę, którego się obawiamy, zachodzące naszą najłatwiejszą drogę zejścia. Nie muszę tutaj wspominać chyba, jak ważnym jest posiadanie technicznych umiejętności poradzenia sobie w niesprzyjających warunkach nocą w powyżej opisanej sytuacji.
Dlaczego wymieniam tak wiele powodów, narażających człowieka na utratę zdrowia, bądz życia? Z prostej przyczyny, będącej poniekąd kolejnym zagrożeniem, czyli brak zasięgu telefonicznego, który mi osobiście wiele razy w sytuacjach podbramkowych zdarzyło się stracić. Trzeba mieć po prostu głowę na karku i wiedzieć, co się robi i czy ma się predyspozycje, by to robić.
Miej też na uwadze ograniczenia regulowane przez straże, czuwające nad bezpieczeństwem zwierząt ale też, czego często nie doceniamy, poprzez to również naszym bezpieczeństwie. Nie buntujmy się na zasady, wprowadzane przez TPN! Wielu ludziom uratowały one życie…
Dlaczego więc ja wychodzę w góry łowić wschody i zachody słońca z miejsc nie do końca bezpiecznych? Dobre i często stawiane mi pytanie…
Pewnie nawet nie umiem odpowiedzieć na nie tak, jakbym chciała. Jest to z pewnością silniejsze ode mnie, gdyż smakując emocji, ciężko potem wrócić na zatłoczone szlaki turystyczne. Stają mi się one zwyczajnie obojętne, bo zbyt dobrze je znam. Zresztą w górach fascynują mnie zupełnie inne rzeczy…  Podejmowanie ryzyka mam chyba w naturze i chociaż niejednokrotnie odczuwam strach…., o świcie, gdy dokoła wstaje dzień, a wspaniałości jego narodzin nad szczytami nie umiem ująć w najładniejszych nawet słowach, zdaję sobie sprawę, że to cały sens, jaki widzę w swojej górskiej drodze. Jeszcze ważniejszym zdaje mi się być fakt, iż podczas przebywania na łonie natury, obserwowania jej, w  jakiś sposób ufania i poczucia się jej częścią, bardzo się uspokajam i wyciszam. Pozwala mi to na kontemplację, wyostrza moje zmysły i wzbudza natchnienie. Bez tych z pozoru może nieważnych spraw dla kogoś innego, ja nie potrafiłabym być w pełni sobą. Tam mogę. Co więcej… potrafi nasycić mnie to do tego stopnia, iż obojętnym stają mi się sprawy współczesnego świata, jak telewizja, imprezy, zakupocholiczne zwiedzanie sklepów i inne uciechy tego przedziwnego świata…
Czuję się znacznie lepiej obcując z tym, co na prawdę kocham w życiu.
Aby przybliżyć powody, które dyktują mi takie, nie inne postrzeganie natury, zaserwuję wam historię jednego z moich biwaków.
                                                                          ***
Było to już dawno temu, podczas, gdy nie miałam doświadczenia, które mam teraz, a co za tym idzie, dopiero kluczyłam w poszukiwaniu siebie w górach. Przez długą i obleczoną tego dnia w potężne cienie dolinę Młynicką dostałam się na Bystrą Ławkę. Droga na nią jest strasznie mozolna, jednak nie musiałam się spieszyć, bo zależało mi na dojściu w wyższe partie dopiero o zachodzie słońca. Człapałam bardzo leniwie.
Ściana u góry, spowita znajomym mi łańcuchem… wybroczona cieniem struktura, rozstrzelona w wąskiej cieśninie skalnej, wprowadziła we mnie ożywczą siłę. Nie znam nawet chwili, w której tak szybko pochwyciłabym łańcuchy, zwiedziona pokusami ich dotykania i pieszczenia.
 
Stanąwszy w ciasnej szczelinie na ramionach Bystrej Ławki, pomyślałam, że to dobra chwila, by się nieco zrelaksować… 
Słońce rzucało znad osłoniętej Furkotem grzędy Hrubego ostatnie tego dnia, palące promienie na moją twarz, po czym schowało się za skałą. By dłużej je widzieć, postanowiłam zejść w dół.
Obniżając się, zdecydowałam wyjść na inną, dziką i znacznie bardziej widokową przełęcz Furkotną, którą wcześniej, po wielu przemyśleniach uznałam za najlepszy punkt obserwacyjny zachodu słońca o tej porze roku w okolicy. 
Musiałam więc zmobilizować wszystkie siły, gdyż byłam dość nisko, a, by zobaczyć zachód z Furkotnej, musiałam ten odcinek pokonać w około 7 minut. Postanowiłam więc gnać co sił po trawach i kamieniach – na ukos. Udało się w czas… Skalne zwały w kierunku Bystrej powoli stygły pod osłoną nadchodzącego wieczoru…
Zaś cała Niewcyrka z Tetrańskim Stawem w dole, zeszkolnym cienką warstwą lodu i góry rozwarte przede mną kąpały się w ognistych odcieniach karmazynu… Ustawiłam się szybko z aparatem na wąskim skalnym grzbiecie Przełęczy i próbowałam uchwycić ten zniewalający widok…
Niebawem słońce zaczęło wydawać swoje ostatnie tchnienie i zamykać się w mglistej otoczce za wyniosłym i kapitalnie prezentującym swój majestat Murem Hrubego…
Byłam tak bardzo rozniecona tym widokiem, że obrałam sobie za przyszły cel zrobienie owej grani i zasmakowanie rozkoszy płynącej z dotykania skał w niej zwieńczonych.
Noc zbliżała się w straszliwym tempie, co skłoniło mnie do szybkiego i dokładnego badania terenu, pozwalającego na bezpieczne przekoczowanie do świtu. Zajęło mi to zdecydowanie za dużo czasu, bo blisko godzinę, jednak warunki na rozbicie się w tamtym miejscu zupełnie nie współgrały z ewentualnym załamaniem pogody i możliwymi silnymi podmuchami wiatru. Teren był całkowicie odsłonięty, bardzo wąski, mocno spadzisty, okalony zewsząd skałami i mogłam zapomnieć o znalezieniu choćby 2 metrów kwadratowych trawiastego, równego gruntu. Z wszystkich możliwości jakie miałam, wybrałam tę najmniej ryzykowną i opuściłam się cztery metry poniżej ”szczytu” przełęczy, stabilizując płachtę kijami i ”przytulając” jej prawą stronę do skał. Druga jej strona nie miała lepszego wyjścia – zawisła w powietrzu centralnie nad zboczem. Nie było to może w stu procentach bezpieczne rozwiązanie ale z pewnością dobrze zabezpieczona płachta miała mniejsze szanse spaść. Na zdjęciu widać, w jakim stanie była płachta po godzinnym ”ujeżdżaniu” w dół. Opłakane… bo wiatr dawał się we znaki.
Na niebie szybko zaczęły pojawiać się gwiazdy… Nocą słychać było wiele odgłosów natury, co nie pozwalało mi przez wiele godzin zmrużyć oka.
Zbudziłam się przed świtem czwartego lipca a wiatr hulał po ocienionych szczytach Z dolin schodził mrok, wstępując każdym załomem skalnym w jeziora. Rozpoczęłam wędrówkę ku szczytom. Podłoża ledwo dawały się dostrzec wśród nadrannych ciemności, lecz z każdą chwilą jaśniały, dotykane zmienną barwą nieba. Droga była trochę krucha. Nie czułam żadnych negatywnych emocji. Byłam pewna, że niebawem dotrę na szczyt. O czwartej trzydzieści nad ranem stanęłam na Furkocie, targana potężnym wiatrem, nie ukrywam, wzruszona zastanym widokiem… <<Złotookich turni cienie rozstrzeliły się w topieli… Mrok strzepawszy na kamienie, wyszły rzędem krwawych bieli>> , zapisałam w dzienniku. Przede mną rozgrywał się właśnie najbardziej emocjonalny spektakl tego dnia…
 
Nad Tatrami niczym buchający wulkan, wschodziło ogniste słońce, rozrzucając po turniach wściekłe iskry… i złote promienie rozdzierały spienione mgłami, karmazynowe niebo….. A ja, czyniąc sobie skałę zagłowiem, spoczywałam w ramionach szczytów , zwieszając ciało nad przepaściami i oniemiona…. patrzyłam, patrzyłam, patrzyłam….

 Potęga Tatrzańskich szczytów mieszała granat z czernią i ich widlaste głowy wplatała w wschodzące, złote promienie. Wokół słońca wirowało tysiące barw czerwieni, żółci, bieli i pomarańczy, a te, przeplecione z fioletem i błękitem, podsycały ich wyrazistość. Stałam, wzniósłszy ręce ku rozbarwionemu niebu, a wiatr roztrącał się o moje policzki i targał rozpuszczone, ciemne włosy. Jeśli istnieje ekscytacja doskonała, takiej właśnie doświadczyłam. Słyszałam w mojej głowie muzykę, której, jestem pewna, wcale tam nie było. Wizualizowałam obrazy iście baśniowe, snujące się po niebie pod postaciami chmur. Czułam olbrzymią siłę i władzę nad naturą, a tej także przecież nie posiadałam. Kiedyś pewien myśliciel, spotkany na Zawracie przytoczył mi tezę, mówiącą o parze kochanków, którzy podczas wzajemnej ekscytacji widzą w sobie rysy twarzy i ciała, których w rzeczywistości nie ma. Są to zwierzęce oczy, dzikość w uśmiechu czy nimfa obleczona w ciało kochanki. (Z tego miejsca pozdrawiam Cię Tomku. Wówczas zrozumiałam, co miałeś na myśli…)  Ów spektakl stał się doskonałym aktem człowieka z naturą. Warunkiem jest jednak otwarcie całego siebie na to piękno. Myślę, że pełnego otwarcia człowiek doświadczyć może jedynie wtedy, gdy pozbawi się wszelkiej chęci posiadania rzeczy materialnych, oczyści swój umysł z jakiegokolwiek życia, które istnieje poza górami i stojąc tam, na szczycie, spojrzy bez lęku w oczy własnego strachu, schowanego w każdym głazie i przepaści. 


Gdy niebo dogasło już w blasku poranka i wstał nowy dzień, spojrzałam na lewo, dostrzegając z daleka szczyt Hrubego, złączony z Furkotem śliczną, ostro spiętrzoną granią, muskaną porannym słońcem. Postanowiłam zrobić tę grań i niewiele myśląc, ruszyłam. Chcąc omijać grzbiety skalne, musiałam iść po osuwającym się terenie kamiennym. Bezpieczniejszą, lecz trudniejszą drogą była więc sama grań. Idąc, miałam nieodpartą chęć patrzenia w przepaść po swojej prawej stronie, lewej bałam się nadzwyczajnie mocno. W jej głębie nie dotarły jeszcze słoneczne promienie,o skały rozbijał się potężny wiatr, a urwisko zdawało się być ścianą pionową, którą miejscami prawdopodobnie było od strony Furkotnej.



  Swoją przygodę zwieńczyłam, stawiając pierwszy krok na szczycie Hrubego Wierchu …
 
Teraz zerknęłam w prawo, czując na sobie łagodne i dobre spojrzenie. To Kozica wychylała łeb, stojąc na szczycie. Skubana nie czuła strachu. Ze wszech stron, kolejno dobiegały mnie stukoty. Wiele ich schodziło ku dolinie Młynickiej z Furkotu, który widziałam teraz z daleka. Wtedy też usłyszałam ich piskliwe, lecz grube, szepczące, a tak głośne pomruki. Tak, to te same tatro maniaczki, które wychodziły na wschód słońca o świcie, a których cienie przeoczyłam, zachłyśnięta jego blaskiem.
Zdawało się, jakby cały masyw, bogaty w strzeliste wieżyczki, turniczki i widlaste odpryski otwierał swe potężne gardziele i połykał biało-seledynową mgłę. Potem wypuszczał ją wśród zwierzynę, jak bańki mydlane, które miały ją wabić. Rozkładał ramiona, a one wchodziły kolejno w te śmiertelne rzędy, ustawiając się, niczym żołnierze na polu bitwy. Cisza. Wiatr. Bitwy nie było. Natura tak współgrała ze sobą, jak matka z swym dzieckiem, chroniąc je przed niewłaściwym ułożeniem kręgosłupa. Siedziałam długo w ramionach swej przyszywanej matki-góry, rozmyślając nad drogą powrotną… 
Nadeszła bowiem pora, by szybko zejść i dotrzeć do najbliższego zbiornika wodnego, gdyż moje wargi nie dotykały kropel wody od wczorajszej nocy. Nie dlatego, iż bym takiej nie posiadała. Wpakowałam dobre 3 litry w plecak. Jednak upał poprzedniego dnia doskwierał tak bardzo, że nie zdołałam oprzeć się pokusie wydujdania wszystkiego, co miałam. Nastawał właśnie najgorętszy dzień tamtego lata. Najbliżej usytuowana woda to ta w Młynickiej. (Oceniłam dość pochopnie) Słońce zaczyna coraz mocniej palić moją skórę. Nie wrócę  przez Bystrą Ławkę – już teraz jestem tego pewna, chociaż oficjalna decyzja o innym zejściu jeszcze nie padła. Droga tamta jest zbyt długa i okrężna, a co więcej, przemierzona poprzedniego dnia. Jak zwykle – Potrzebuję nowej drogi.
Postawiłam na zejście ze szczytu centralnie na Młynicką. Tak, wiem. Ryzykownie. Strasznie krucho. Stromo. Ba! Chyba raczej nikomu by nie przyszło na myśl tamtędy schodzić, zwłaszcza bez asekuracji… Hmm… Nasycona widokami, ruszyłam.
Czuję, jak kamienie osuwają się pod moimi stopami, a przepaść zgłębia się z każdym metrem. Widzę dużo wypustek skalnych, szczelin, rozerwanych i świeżych kamieni. Wyobrażam sobie już pęd lawiny, która mogłaby mnie porwać. Wyobrażenie jest szorstkie i nieprzyjemne. Długi spad skalny jest już za mną. Kępy śliskiej i niepewnej trawy sterczą spod moich butów. Udało się pokonać już prawie połowę drogi w dół, więc z dumą unoszę pierś ku górze i napawam się oślepiającym blaskiem, rozrzuconym po górach. Wargi schną nadal. Patrząc pod swe nogi, czuję niepokój. Ściana staje się zupełnie inna. Przestaje to budzić moje zaufanie. Tkwię w niepewności. Posuwam się w przód, coraz wolniej, ostrożniej układam ciało. Wtulić się w łono góry i blokowuję prawą nogę o półkę skalną, zwieszoną obok. Coraz ciężej oddycham i pocieszam się jedynie warstwą śniegu widoczną poniżej przepaści. Już wiem, że ciężko będzie dojść do Kołowego lub Capiego Stawu w dobrym stanie psychicznym. Odwadniam się w wyniku zaledwie kilku godzin bez picia, palącego słońca i stresu, związanego z ryzykiem zejścia tędy bez asekuracji.
Spojrzałam ku górze na szczyt Hrubego z nadzieją szukając drogi powrotnej, lecz mój wzrok nie sięgał nawet jego ramion, okrytych już dawno skalnymi półkami. To jest droga w jedną stronę. Nie miałam z sobą szpeju ani dobrego ducha, nie miałam się jak przyasekurować. Po chwili dobrnęłam do ścianki, którą musiałam obejść, zawieszając jedynie końce podeszwy w niewielkich wybojach. Gdybym tutaj odpadła… Nieważne – Myślę. Czuję wszystkie ścięgna w dłoni i chce mi się pić. Wstępuję w stan nieczuły i ohydny. Niczego bardziej nie pragnę, jak życia. Może to dobra chwila, by powiedzieć ‘’nie żałuję’’, a może najlepsza, by wykrzyczeć ‘’i tak kocham Cię, Góro!’’ Z kieszeni wyślizguje się telefon komórkowy i zawrotnie pędzi z urwiska. Nie widać jego położenia, jednak słychać uderzenie, po czym nastaje potworna cisza. Chyba się roztrzaskał. No nic… będę szukać  jak zejdę. Lepiej, żebym nie popełniła błędu. Po chwili odwodnienie całkiem mnie osłabiło i zaczęłam myśleć… ‘’Nie dam rady’’, ‘’Puszczę się’’… Cisza…krótki ślizg…cisza.
 
Zdarłam skórę. Żyję! Trzymam się skał! To najbardziej haniebne i jednocześnie najpiękniejsze uczucie, jakie dane mi było tego dnia! 

Schodziłam przerażona reakcją mojego organizmu. Nie byłam w stanie racjonalnie oceniać swojej sytuacji. Tak. Odwodniłam się. Jestem tego już pewna. W niedługim czasie widziałam jedynie dwadzieścia metrów spadku i nieciekawie wyglądający fragment, który już w wyniku wcześniejszego stresu stał mi się obojętny. Ten opis nie jest w stanie odzwierciedlić na pewno specyfiki tego zdarzenia, jednak przybliża mnie do przemyśleń na temat egzystencji i pozwala napełniać się pokorą względem żywiołu, który tak łaskawie sprowadził mnie wówczas ze swoich ramion.
Po zejściu obejrzałam się na owego kolosa i usiadłam, zgnieciona ciężarem tego widoku. Tkwiłam do południa wśród skał okalających dolinę Młynicką. Jak mogłam polec w takim miejscu?
Resztkami sił dowlokłam się do plastra całorocznego śniegu i okładając nim spuchnięte dłonie i zmęczoną twarz, próbowałam uspokoić rytm swojego serca. Śnieg smakował lepiej, niż jakikolwiek śnieg, zjedzony przeze mnie w dzieciństwie. Ten był soczysty, niebywale aromatyczny i orzeźwiający. Wypakowałam kieszenie zlepionymi kulkami i kierowałam się w prawo, po głazach, próbując dotrzeć bezpiecznie do szlaku. Teraz moja droga była niczym więcej, jak radosnym echem życia, które we mnie rozkwitało na nowo z każdą chwilą. 
Gdy dotarłam do szlaku, zawijającego na Bystrą Ławkę, oczekiwał tam pewien mężczyzna z mapą w ręku, zaciekawiony, skąd wracam takim ukosem. Nie powiedziałam wiele. Poczęstowałam się jedynie wodą, a on wnikliwie śledził ściany Hrubego, próbując wywnioskować, czy możliwym jest, że stamtąd.
Po kilku godzinach drogi powrotnej zatrzymałam się i wdrapałam na prawe odgałęzienie wodospadu Skok w progu Młynickiej. To był zasłużony kubeł zimnej wody!!! 
 
Podczas tamtego wyjścia napisałam wiersz.

Świt na Grani
Złotookich turni cienie
Rozstrzeliły się w topieli
Mrok strzepawszy na kamienie
Wyszły rzędem krwawych bieli
Ponad marą w syk przestworzy.
Rozdarł wiatrem moje włosy,
Drgnął w powietrzu oddech Boży
I wybiegły z mgieł  kolosy.
Wstąpił turni załom w wodę
Niby wzrok na szyi diabła
Oniemiona schylam głowę –
Przed  gór splotem ziemia padła!
Grań  Hrubego od Furkotnej
Ponad gniewne wzrasta życie
Pieni gardła swe zalotnie
Kozic słysząc dech o świcie.
Od Młynickiej pion spękany
Drwi nad śmierci skronią dumnie
Stają dęba wszystkie ściany
Przepaść czarna. Otwór w trumnie.
Jednych łachman, prochów wielu
Co zazdrostką zbroczą cienie
Trzeba Ci mój przyjacielu,
Nim zakopać dasz się w ziemie.
Mi demonów, orłów, Boga
Co w ramiona chwycą ciało
W Tatr pajęczyn – smuga sroga
Żeby w przepaść nie spadało
 
                                     – Skazana na gór dożywocie

13 Replies to “Noc Na Furkotnej…Grań od Furkotu po Hruby”

  1. Myślę, że dla każdego ekstremum będzie czymś innym (zależy od położenia). Ja przeżyłam swoje ekstremum zarówno w trudnym terenie, jak i w prostym terenie w różnych sytuacjach. Mróz akurat dobrze mi robi! Ale szalejąca nad szczytem gwałtowna burza – nieco mniej. 🙂
    Dziękuję za post. Pozwoliłam sobie na komentarz. Właściwie, nawet dwa! A wszystko przez intrygujący mnie styl pisania, jak również wychwycone podobieństwo pojmowania przyrody.
    Muzyka świetna, trafiająca w mój gust. Ja polecam na ten zimowy wieczór poezję Buszmana, traktującą bardziej o ludzkiej codzienności, w interpretacji jego przyjaciela, Jarka Chojnackiego. : https://www.youtube.com/watch?v=Po_jauvLHa0

  2. Pytanie, co to jest ekstremum. Szczyt, jak w "Krzyku kamienia" Wernera Herzoga? Krywań przy 25 stopniowym mrozie, jak u pewnej naszej blogerki? Mnie wystarcza nocne zejście z Wołowca po śniegu przy księżycu (zdjęcia na FB).

    Specjalnie dla Ciebie nowy post o wschodzie w Zachodnich.
    https://filgorblog.blogspot.com/2017/01/may-wschod-nad-zachodnimi.html

    Tylko wiesz – to nie jest taki czysty romantyzm, rzeka zachwytów z serca. Bardzo lubię muzyką Gustava Mahlera. Złamane barwy, ironia, przymrużenie oka.

  3. Drogi Andrzeju.
    Ludzie zwykli zle wróżyć o tym, co ich przeraża. To dlatego słyszymy tak wiele pytań: ''Po co?''. Na pewnym portalu górskim wyczytałam kiedyś, że w odpowiedzi na to pytanie najlepiej się uśmiechnąć i zostawić dla samego siebie tajemnicę powodów, które każą nam wychodzić w góry. One nie są straszne – one są łagodne, choć surowego kształtu. To człowiek jest w nich największym zagrożeniem dla samego siebie.
    Myślę też, że w każdym drzemie zupełnie inny, intrygujący powód, dla którego wybiera taki a nie inny styl życia.
    Ja typuję trzy zupełnie sprzeczne z sobą sposoby przeżywania gór: pierwszym jest samotność w nich i kontemplowanie natury, drugim współpraca z partnerem w przypadku działania w mocniejszym terenie, trzecim jest rozmawianie z ludzmi, spotykanie ich w schroniskach i na szlakach. Każdy z tych segmentów ''górskiego życia'' jest dla mnie istotny, chociaż przyznam, że najistotniejsze zdaje się być nieustanne podciąganie możliwości, umiejętności, a co za tym idzie, balansowanie na granicy własnych lęków i chęć urzeczywistnienia marzeń związanych z różnymi drogami. Tak mi się wydaje, że właśnie po to są nam potrzebne góry, jakkolwiek nie tłumaczylibyśmy tego pięknem natury, które pragniemy przeżywać. Te dwa muszą z sobą współgrać; natura i ryzyko wpisane w poszukiwanie nowych dróg.
    Serdecznie dziękuję Ci za troskę i życzliwość. Staram się uważać podczas realizacji każdego planu. Reszta nie należy do mnie.
    Pozdrawiam 🙂

  4. To prawda. Działam w polocie chwili. Lubię emocje, pod postacią których rozumiem również milczenie. W górach cenię też, a może nawet przede wszystkim (wbrew pozorom) wyczynowy styl ich eksploatowania… jednak dopiero rozwijam bloga, więc kieruję się zasadą ''Stopniuj napięcie''. Jednocześnie próbuję przybliżyć je od zupełnie innej strony – tej zmysłowej, która od zawsze mnie intryguje. Góry stały się poniekąd stylem mojego życia, chociaż nigdy nie odgrywają tej najważniejszej w nim roli. Dziękuję za podzielenie się linkiem do bloga – właśnie zaczynam odkrywać, co w nim spisane. Moją uwagę od razu zwrócił czołowy napis; ''filozoficzno-górski […] metafizyka, angelologia i dal'' – Zapowiada się ciekawie! Pozdrawiam serdecznie! 🙂

  5. Ten wpis Ci się udał. Wyczuwam w Tobie romantyczną duszę, działającą pod wpływem zrywów. Zaczynasz bloga z entuzjazm, potem na pół roku o nim zapominasz.Trochę jak ja:
    https://filgorblog.blogspot.com
    Jak Cie impuls pchnie, to teoretyzujesz przez 5 akapitów. A jak wzbiorą emocje, to podejrzewam, że stanie w kolejce do kolejki na Kasprowy potrafiłabyś ująć w młodopolski strzelisty wiersz.
    Fajnie, że nie chodzisz wyczynowo tylko romantycznie. Też muszę dorzucić do mojego bloga liczne noclegi "na dziko" i związana z nimi wschody i zachody.
    Pozdrawiam i życzę, abyś wytrwała. Mnóstwo ludzi do 30 napala się na góry, a potem… słabiej i słabiej. Mnie się udało. Wiersze cudne, Niech żyje (Młoda) Polska!

  6. Zawsze czytam te Twoje relacje z rozdziawionymi ustami i wytrzeszczonymi oczami, z wypiekami na twarzy 🙂 Te teksty tak bardzo przybliżają mi te skały, mimo 500km dzielących mnie od nich, czuję taką ich bliskość… 🙂

  7. Tak siedząc jeszcze wczoraj na mojej karłowatej kosówce w ogródku myślałem co jest takiego w tych górach, że tylu ludzi w nie ciągnie ( pomijając facebook-owych selfowiczów ),co nimi kieruje , co przyciąga jak magnes, co pchnie człowieka w ten surowy klimat , ogrom głazów i kamieni, te czeluście zionące śmiercią gdy jeden niewłaściwy ruch zrobimy a mimo to idziemy TAM !!! Jest coś niesamowitego ukryte w górach, oddalenie od zgiełku świata, poczucie wolności , poczucie własnej wartości , poznanie siebie i w końcu hartowanie i wyrabianie swojego charakteru. Samotne wyjścia i wędrówki dają tę możliwość, w grupie – nie. Wszędzie odkazowuje się, coby samemu nie chodzić bo w razie czego kto udzieli pomocy ale gdy "wykupi się" polisę ubezpieczeniową w najlepszym towarzystwie ubezp. jakim jest Bóg to można samemu , (pyrgać)a widać , że Justyna taką ma . Ja sam przed laty miałem dylemat: albo idę w góry sam albo w ogóle , i wybrałem to pierwsze oczywiście. Ile bym stracił gdybym wybrał tę druga opcję nie jestem w stanie opisać bo w górach jestem prawdziwie wolny i szczęśliwy. Jestem panem samego siebie, nikt nie decyduje za mnie, idę gdzie chcę, kiedy chcę, szybciej czy wolniej , kontempluje na szczycie godzinę czy dwie czy pół dnia – sam o tym decyduję …Góry pozwalają doświadczyć niezapomnianych wrażeń , dostrzec piękno stworzenia i harmonię tego wszystkiego co ze sobą współistnieje. Ale góry to też lekcja pokory , której już nieraz doświadczyłem ale także nauka hardości , rozeznania , wytrwałości …Wielu ludzi pyta po co kolejny raz idziesz, męczysz się , narażasz , co tam jest , co z tego masz …i tak racjonalnie nawet nie staram się im odpowiedzieć bo i tak nie zrozumieją , to trzeba czuć to "coś" co tam jest. Śleboda _ bo bez niej nie możemy być szczęśliwymi ludźmi …
    Hej wolni my se wolni
    Jak ptoskowie polni
    Hej my se na ślebodzie
    Jak rybecka w wodzie – jak niesie stara góralska śpiewka

    PS. Uważaj na siebie Justyna bo chcemy czytać te Twoje opowieści bez ograniczeń czasowych , Pozdrawiam !

  8. Kapitalny reportaż Justyno. Mam dużą lekkość pisania i talent literacki.Potrafisz z dużą łatwością przenosić słowa na papier a tak potrafią jedynie osoby z ogromną wrażliwością z pasją jak ty.Brawo.

Skomentuj Unknown Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.