O Bieszczadzkiej włóczędze, mysich godach, szampanie i czymś jeszcze. Wetlińska, Roh, Smerek, Tarnica, Szeroki Wierch.

Tegoroczna zima długo gościła w naszych progach – zimolubki skakały z radości, a zwolennicy czterech pór roku, poczuli niepewny grunt pod nogami; ja do obu tych grup należę. Ale hola! Pani zimo, już chyba wystarczy! Ostatecznie pożegnałam ją na fantastycznej wędrówce po Pieninach.
Potem, z wytęsknieniem czekałam jakiś konkretnych zmian w przyrodzie, zwiastujących wiosnę – tej jednak niespieszno było powracać. Choć jej drobne symptomy dostrzegałam od dawna, wymagało to raczej wyobraźni, siły woli i nadziei, że jakaś moc sprawcza, drzemiąca w słońcu, uwolni ziemię od zmarzliny, a głód życia skryty w roślinach, nada światu esencję zieloności. Wreszcie nadeszła – a przynajmniej plotkowały o tym ptaki w pobliskim zagajniku. To szczególny czas, wszystko zbudziło się do życia: długie dnie, ostrzejsze cienie, cieplejsze światło, szelest drzew, zmysły, kolory, zapachy i szaleństwa.
Z tej okazji – bo każda okazja jest dobrą – zabieram Was na południowy zachód od Rzeszowa, gdzie na zegarze właśnie wybiła osiemnasta a za oknem świruje słońce. Ogromnie brakowało mi pisania dla Was – co najmniej tak ogromnie, jak cieplejszych dni. A ponieważ laptop – ze względu na remont – był w okresie przedwiośnia jedynym, prócz łóżka, stałym elementem wyposażenia mojej sypialni, przyglądałam mu się z niegasnącym zapałem pisarskim. Jeszcze do niedawna wszystko pokryte było grubą warstwą pyłu gipsowego, powstałego wskutek mocowania i gładzenia elementów sztukatorskich. Potem trwało malowanie, lawirowanie pędzlami pomiędzy listwami, gzymsami i fikuśnymi wyłuczeniami, a finalnie w kilkumetrowym dekorze, na frontowej ścianie, powstały góry.
To, że nie jest to mój pierwszy w życiu remont, budzi dwie wątpliwości; albo robię się coraz starsza – co w moim przypadku, mam nadzieję, że zawsze już pozostanie mało prawdopodobne, wszak moi mili znajomi podczas corocznych urodzinowych życzeń, wciąż jeszcze życzą mi udanej 18-stki, – albo miejsce, w którym co wieczór zasypiam i co ranek się budzę, potrzebowało swoistej kalki z mojej duszy, by swobodniej przenosić mnie w świat pasji i zamiłowań.

Tak mam z górami. Moje życie bez nich być może jest możliwe (Justynko, co ty bredzisz!) , ale czy gdybym nie robiła tego co kocham, byłoby wtedy takie naprawdę moje?
Zapragnęłam znów udać się na wędrówkę i utulić do nich swe skazane serce. Na długo zapamiętam przedwieczorne światło odbijające się w zieleni ogrodowych roślin, podczas odliczania minut do wyjazdu, fakturę ciepłej, wiosennej trawy, zapach świeżo pieczonej tarty, parking przy sklepie i drogę w Bieszczady. Mieliście kiedyś tak, że zapamiętaliście nie tylko radość bycia gdzieś, ale także radość czekania na to?

BRZEGI GÓRNE – POŁONINA WETLIŃSKA – ROH – OSADZKI WIERCH – SZARE BERDO – SMEREK – WETLINA

Skoro świt, o 10:30, wyruszyliśmy do Brzegów Górnych. By tam się dostać, wpierw trzeba było poszukać transportu, potem zaś z kierowcą dobić targu – pamiętajcie, negocjacja to podstawa; dyszka mniej na paliwo, dyszka więcej na piwo! Dzięki swej charyzmie, mój kompan i pomysłodawca tej wycieczki, wywalczył nam rabat.
Zyskaliśmy dziesięć złotych, co daje w przeliczeniu – na pohybel matematyce – dwa piwa! Panie kierowco – dziękujemy!
W Brzegach Górnych, tuż przed tym, gdy wczas było ruszyć wreszcie na szlak, wnieśliśmy symboliczny toast za udany dzień w górach. A, że psota nie próżnuje, degustując przepyszną naleweczkę, z żywym zachwytem podkreśliłam jej doskonały smak, zapisując wszelkie odczucia smakowe na pałającej entuzjazmem twarzy. Dodać, że piersiówka dość sporych była rozmiarów, co mogło wzbudzać lekkie zakłopotanie. Nieopodal, jakiś człek, wsiadający do samochodu, bezpretensjonalnie wyszczerzył zęby i zapytał: ”Dobra?”, a w jego głosie dyskretnie kamuflowała się gotowość, by się osobiście przekonać. Do skosztowania aromatycznego rarytasu jednak zaproszenia nie dostał, gdyż… Pamiętajcie: dobra nalewka jest jak zdrowie, więc oszczędzaj ją sobie!
Tuż za parkingiem, na skraju lasu, gdzie przemyka niewielki potok Dwernik, a nad nim drewniana kładeczka, otwierają się bramy do innego świata. Od pierwszych kroków czuć dzikość natury, wszczepioną w figlarnie poplątane zarośla, okalające wąską ścieżynę. Wędrówka wśród drzew koi, a krajobraz za plecami już po kilku minutach ukazuje piękno odległych wzniesień. Jeszcze kilka kroków i przystaję…

Przypominam sobie pewną hecę związaną z tymi zaroślami; zdarzyło się tak raz, że niesiona pasją ukochanych górskich biwaków, zapragnęłam odsłonić ich tajniki kompanowi, a wcześniej ustalony plan działania, zrealizować miał się na Wetlińskiej. Planowałam, wizualizowałam, szykowałam, nie spałam z przejęcia…
Uzbrojona w radość dzielenia, szczyptę niepewności i stalową maczetę pożyczoną od ojczulka, ruszyłam, aby strzec szlaków wysokich przed zmorami nocy. Po kilku minutach przedwieczornego marszu, doszedłszy do owych zarośli i poczuwszy w nozdrzach nadciągający zmierzch o zapachu niedźwiedziego futra – z ręką na sercu i duszą na ramieniu – omal nie posrałam się ze strachu i tym samym wycieczka została przerwana, a ja, szczycąca się dotąd nieposzlakowaną opinią łowcy świtów, wyryłam grubą krechę na swym górskim życiorysie, sygnowaną kolejno literkami: H, A, H, A, H, A…
Przybliżyłam Wam w skrócie historię pt. ”Nie ma się czym chwalić”, zatem muszę wyjaśnić, a może nawet niejako usprawiedliwić tamten wycof: Otóż; po pierwsze, nie był to jedyny wycof w moim życiu, ale pierwszy – o ile mnie pamięć nie zawodzi – z powodu strachu przed dziką zwierzyną, po drugie, strach ten spowodowany był wspomnieniem spotkań z niedźwiedziami, które miewałam nierzadko po zmroku w Tatrach i wiedzą na temat ich zwyczajów którą skalkulowałam z względną niskością Bieszczad i dość wysoko kładącym się lasem. Po trzecie i najważniejsze; nie roztrząsajmy, nie zawstydzajmy mnie, na litość boską!


Uśmiechnęłam się do tych wspomnień, wspinając drzewną aleją Bieszczadów ku kochanej połoninie. Nawet przez chwilę zapomniałam o kiepskim samopoczuciu, spowodowanym trudnościami oddechowymi, jakie mi tego dnia towarzyszyły od pierwszego kroku na szlaku – jakaś infekcja.
W górach nawet drobne przeciwności losu nie odbierają smaku przygody, ani przyjemności z bycia tu i teraz. A gdy przy tym dopisuje coraz lepsza pogoda, podczas gdy prognozowano ulewę, można nawet z tej okazji wznieść kolejny toast lub zrobić krótką przerwę w celu bliższej kontemplacji leśnych roślin. Ja zdecydowałam się na drugi wariant – oczywiście uprzednio wdrażając pierwszy. Kompan pozostał przy kontemplacji smaku piwa. Na ściółce wymoszczonej zmurszałymi liśćmi, bieliły się maleńkie główki przebiśniegów, a im dalej w las, tym częściej napotkać można było soczyście zielone dywany czosnku niedźwiedziego. Na taki widok czekałam od dawna.
Wiosna, ach to Ty…

Teraz wystarczyło pokonać jeszcze długi, stromy ciąg drewnianych schodków, wyprowadzających nad górną granicę lasu. Słabe samopoczucie nadal uprzykrzało mi podejście w górę, za to radochy miałam w sobie tyle, że mogłabym obdzielić nią wszystkie szczyty w Bieszczadach. W połowie przystanęłam, wsparłszy się o poręcz i z nadzieją, że robienie zdjęć z tej dziwacznej perspektywy wydłuży możliwość odpoczynku, pochwyciłam aparat i oddałam się fotograficznemu szaleństwu, którego spontaniczne efekty – jak na szaleństwo przystało – samą mnie zadziwiły.

Za lasem napotkaliśmy kolejne oznaki wiosny. Tym razem w mglistej scenerii polany, na tle cienistego gąszczu, ukazały się różowe kobierce Wawrzynka Wilcze Łyko. Ja tam nie wiem, czy na pewno to łyko, czy nie łyko… ale my łyknęliśmy, bo o nawodnienie w górach trzeba dbać.
Hola, hola! Głodnym nalewka na myśli – a ja tu o soczku pomarańczowym…

Naszego entuzjazmu nie podzielał pewien skwaszony chłopiec, wprowadzany na Połoninę Wetlińską przez swoich rodziców, którzy dzielnie i cierpliwie motywowali malucha do pokonania kilku kolejnych metrów, za pomocą tragikomicznej filozofii egzystencjalnej.

Chłopiec: Nienawidzę gór!
Tata: Synu, wiedz że ja wyrażam milczeniem to, co Ty ubierasz głośno w słowa.

Zastanawiam się, czy owa wymiana myśli miała zadziałać na zasadzie; mam kropkę na nosie… ale skoro Ty też masz kropkę na nosie, to razem będzie nam z tą kropką raźniej…. ? Hi hi…
Po antymotywacyjnej zachęcie, chłopiec zamilkł, a chwila ta trwała kilka długich sekund, za którymi prawdopodobnie kryły się złowieszcze knowania na kolejnych sześć miesięcy życia, pt. ”dziwne przypadki, które spotkały moich rodziców” – po czym powrócił do głośnej kontemplacji nienawiści wobec gór.
Myślę, że jeszcze kiedyś o nim usłyszymy. K2 zimą wprawdzie już zdobyte, ale kto wie, czy we właściwym stylu…?

Dotarliśmy na grań. Chwila przerwy z widokiem na kilku turystów upapranych po pachy w błocie mogłaby być dla nas tego dnia swoistą kropeczką na nosie, wszak przesadnie czyści nie byliśmy – ale ewidentnie bliżej nam było do filozofii ”brudne dziecko to szczęśliwe dziecko”, więc nic sobie z tego nie robiliśmy! Zabawa była przednia, szczególnie, gdy podczas marszu szlakiem, skusił nas pomysł, by z niego odbić na przełaj, ku Chatce Puchatka…, której już nie ma, ale która tutaj kiedyś była. Obecnie szlak – z uwagi na rozbiórkę – poprowadzony jest dołem, a dojście do Hasiakowej Skały zamknięto. Tak, czy siak, poszliśmy tam, by się przyjrzeć, jak to teraz wygląda. No…, taki nieco przygnębiający widok. Kto odwiedzał dawną, kultową Chatkę Puchatka, ten zrozumie. Na miejscu pozostała tylko malutka szopa, za którą znaleźliśmy schronienie od chłodu na czas plenerowego posiłku.

Nad makietą się męczyłem ładnych parę lat,
Ale za to zwiedzać cudo będzie cały świat!

Ruszyliśmy dalej. Teraz czekała nas najfajniejsza część wędrowania po Bieszczadach – kilkugodzinny spacer połoninami. Zamierzaliśmy tego dnia dotrzeć na Osadzki Wierch, a potem na Smerek. Gdzieniegdzie, na zboczach gór spoczywały nadtopione płaty śniegu – pozostałości zimowej balangi. Szlak wiódł dołem połoniny, po jej lewej stronie – zaś grzbiet, niedostępny szlakowo, wił się na prawo, wabiąc i nęcąc, aż wreszcie nawet nie pozostawiając wątpliwości…

– Idziemy tam?
– No dobra!

Przedostaliśmy się na grań i odtąd pokonywaliśmy naprzemiennie spiętrzone skały, trawiaste przesmyki pomiędzy uśpionymi krzewami borówki i zalegające po zimie płaty śniegu. Wiecie, ile mieliśmy frajdy z tego szwendania? Przecież tam jest tak ładnie! Ale, jeszcze bardziej cieszyło, z kim, wszak – i tu się powtórzę myślą niezmienną od lat – być może spotkań między ludźmi zdarza się sporo, musicie jednak wiedzieć, że spotkań takich jak to, jest naprawdę niewiele.

Chwilami na dalekich szczytach kładły się delikatne promienie słońca, wyzierającego znad szarej gęstwy chmur. Widoczny stąd dokolny krajobraz Bieszczad, rozpieszczał wyobraźnię i formował myśli w kształt lekkich, pierzastych obłoków.
Tak kapitalnych widoków nie ujrzelibyśmy, trzymając się traktu, biegnącego dołem, gdzie perspektywa zawęża krajobraz tylko do jednej strony, a szlak każe podążać zachowawczo, na wprost. Najpiękniejszą z dróg jest odkrywanie własnej, znaczonej rytmem serca, sięgającej poza utarty wzór, poza to, co wiedzie z rozpędu na skróty i przysłania głębię naszej życiowej wędrówki. Warto nadłożyć drogi by zobaczyć więcej, jak skrzydła – otworzyć ramiona, ruszyć przed siebie, a włosy wpleść w roztańczony wiatr pachnący przestrzenią i wolnością. Chłonąć każdym zmysłem, wzruszać się najczulej, czuć z całej pełni.
Napotkawszy wyliniałe wgniecenie wśród traw, przypominające niedźwiedzie legowisko, zatrzymaliśmy się, by pokontemplować roztaczający się dokoła pejzaż. Ależ to fajne! Znać Bieszczady, a się nimi zaskakiwać, widzieć je tyle razy, a wciąż patrzeć na nie jak za pierwszym… Dobrze było sobie tak posiedzieć, pooswajać nienazwane, płoche chwile ponawlekać jak korale, karmić się i upajać i nie mieć dość i się najserdeczniej do swych Bieszczad uśmiechać. Słońce wtuliło w nas ciepłe światło promieni, a kosmki roślin rozbudzających się do życia przypominały, że tak niewiele trzeba, by sięgnąć po kawałek nieba.
Spojrzałam na tę wymownie rozmarzoną istotę, siedzącą obok w zabawnie rozwianych wiatrem włosach, brudnych butach i tęsknej zadumie w oczach biegnących w niedościgłą dal horyzontu. Coś mi to przypomniało. Gdzieś już kiedyś takie spojrzenie widziałam. Może góry są pięknem samym w sobie, lecz te których odbicie dojrzeć można w oczach drugiego człowieka, stają się niezwykłe.

Ruszyliśmy dalej, podążając cały czas szczytem grani. Już po chwili marszu, spostrzegliśmy, że grzbiet zmienia się, poziomuje i przybiera formę góry. Właśnie nieplanowanie dotarliśmy na najwyższy wierzchołek Połoniny Wetlińskiej – Roh.

– Ała! – Krzyknął zdruzgotany portfel, fikołkując w czeluściach plecaka.

Bieszczady są nam znane doskonale, lecz w tym miejscu oboje byliśmy pierwszy raz – a wciąż odkrywać nowe rzeczy, w górach, które dobrze się zna, to coś zupełnie wyjątkowego. Podeszliśmy nad rant urwiska, za którym znajduje się kilkudziesięciometrowy załom. Mimo, iż zejście nim w dół – przy odrobinie sprytu – byłoby możliwe, my decydujemy się odbić na lewo, gdyż nie chcemy skracać drogi, poza tym, tylko w ten sposób możemy dotrzeć na Osadzki Wierch, który planowaliśmy tego dnia odwiedzić. Obracamy się o 90° i schodzimy szarym grehotem ku Srebrzystej Przełęczy, a dalej stromym stokiem podchodzimy na wierzchołek Osadzkiego Wierchu.

Na szczycie nieco wieje. Kilku wędrowników spoczywa na skałkach, a za nimi, w dali, rozpościera się przepiękna panorama na Połoninę Wetlińską, opromienioną słońcem. Dopiero teraz uświadamiam sobie, jak daleko jeszcze do Smereka – ale mi ta odległość w górach bardzo się podoba, bo dzięki niej mogę dłużej napawać się drogą na szczyt. A pomiędzy Osadzkim Wierchem a Smerekiem jest się czym napawać! To nieustannie zmieniający się charakter szlaku, wiodący gołoborzami, połoninami, leśnymi dróżkami i polanami. Z trasy dostrzegamy przepiękny, dziki szczyt. Kształtem zachwyca, niedostępnością zachęca. (I już nawet wiem, jak się nazywa!) Wtedy powstaje pomysł, aby kiedyś…
No przecież nie będę Wam zdradzać wszystkich pomysłów! Hi hi…, niech ta nuta wysublimowanej tajemniczości zagrzeje Was do śledzenia przyszłych górskich opowieści…

Tymczasem, przed nami, zza śnieżnego płata, wyłonił się łagodny garbek Szarego Berda. Ta posępna nazwa do niego nie pasuje. Nie sądzicie, że bardziej pasującą byłaby: ”Słoneczne Berdo” ? Przecież bardzo mu do twarzy w oprawie promieni, które nań padły, by już po chwili rozjaśnić całe Bieszczady.


Ów fragment szlaku ma niezwykłą aurę.
Spotkać tu można kosmate drzewa i śródleśne skałki, wąską ścieżynę, bogactwo nadziei, bezmiar wolności i kolorowe światło dnia…

A nawet… bramę do Smerekowego Świata!

Opuściwszy las, ujrzeliśmy ogromną polanę, a za nią rozzłoconą połoninę, ciągnącą w niebosiężną dal. Jeszcze jakiś czas przemierzaliśmy jej krętą wstęgę, nim przybyliśmy na Przełęcz Orłowicza. Ustaliliśmy, że ze Smereka zejdziemy do Wetliny, gdyż tego dnia kilkakrotnie słyszeliśmy o wielkich, obrastających w legendy, grzęzawiskach błota w kierunku Kalnicy. Nam błoto nie straszne – lecz po tak dalekiej wyprawie, byliśmy już nieco zmęczeni – szczególnie ja, gdyż nadal odczuwałam dolegliwości bólowe – a ponieważ oboje dobrze znaliśmy oba te szlaki, zejście innym, niż planowany, nie stanowiło dla nas znaczącej różnicy. No dobra, za małym wyjątkiem… – skończyło się piwo, a dno piersiówki dawno już wyschło. Morał z tego taki: Jeśli podczas pakowania się przed ruszeniem na szlak, zastanawiasz się, ile piwa spakować – spakuj tyle, by się – zamiast to – było trzeba podczas drogi zastanawiać, ile wypakować.
Wejdźmy na ten Smerek, miejmy to już za sobą…

Szczyt przywitał nas hojnie: dokolną panoramą i – wbrew wszelkim prognozom na ten dzień – ciepłym, popołudniowym słońcem. Czy bardzo Was zaskoczę, pisząc, że lubię tę górę? Ujrzawszy długie, drewniane ławeczki, zawnioskowałam o chwilę przerwy. Jak dobrze było poleżeć z zamkniętymi oczyma, lekkim wdechem wchłonąć zwiewność bieszczadzkiego powietrza, a głowę wtulić w beztroski melanż marzeń.
No dobra…, to ja sobie tu poleżę, a Was zapraszam na drugą część Bieszczadzkiej Opowieści.

WOŁOSATE – TARNICA – SZEROKI WIERCH – USTRZYKI GÓRNE

Opady, opady, i jeszcze raz opady. Tak zapowiadał się kolejny dzień w górach. Kto nie słucha się prognoz pogody, ten żyje dwa razy! (A nawet jeśli tylko raz – to intensywnie.)
Od rana nad Bieszczadami wybrzmiewała ulewa, wrzawą kropel przywodząc Preludium Deszczowe, a wezbrane wody Wetliny pomrukiwały w jego takt, kołysząc się w łagodnym wirażu koryta. Knuliśmy, jak gładko ominąć kulminacyjny moment inwazji kropel i przy tej okazji postanowiliśmy nieco przygotować organizmy na ostateczne starcie z cieczą – w Zajeździe pod Caryńską zamówiliśmy więc grzańca w celu opracowania strategii przepływowej. Ledwie na kasę nabito rachunek, i plusk wina uderzył o dno białego kubeczka, na naszej drodze pojawił się Manio we własnej osobie! Manio jest bieszczadnikiem, autorem i wykonawcą wielu pięknych piosenek o górach, a także wokalistą i gitarzystą zespołu Kapela z Przypadku – który znać możecie nie tylko z Bieszczad, ale też festiwali takich jak: Danielka czy słynna YAPA, – a prywatnie kolegą o dobrym serduszku, którego usposobienie sprawia, że chce się bywać w jego życzliwym, braterskim towarzystwie.

No i któż z taką wiarą, jak Manio, zaśpiewa: ”Mój aniele, dotknij mnie” ?

Lub z takim oddaniem zinterpretuje Peltona, przywołując ”Ja Was kocham moje góry!”…

Po przywitalnych uściskach, Manio zaproponował, że gdy się posili, dołączy do naszego stolika, by choć chwilę pogadać, nim ruszymy w góry. Zawsze, gdy spotyka się swojaka, wydaje się, że rozmowom nie ma końca. I tak było teraz. Dyskusja trwała w naprzemiennym weseleniu się i zadumaniu.
A może Manio mógłby podjechać swoim samochodem na parking w Dolinie Terebowca, dokąd zamierzaliśmy schodzić z gór? – My byśmy się tam zaparkowali, a potem on by nas podrzucił do przystanku początkowego, Wołosatego. – Poprosiliśmy o przysługę. Pewnego razu, zimą, podczas wycieczki na Caryńską od Koliby, Manio też użyczał swoich czterech kół. To chyba znak, że te podwózki dobrze nam wychodzą!
Skoro świt, o 12:30… – pfu, o 13:00.., no dobra, była już 13:30 – wstawiliśmy się na odejściu niebieskiego szlaku turystycznego w Wołosatem, skąd planowaliśmy udać się na Tarnicę, a z niej Szerokim Wierchem w stronę Ustrzyk Górnych.

Ledwie ruszyliśmy, zaczęło padać. Deszcz – raz zanosił się rzęsistą ulewą, raz siąpił uśmierzającą mżawką. Ubieraliśmy się więc i rozbieraliśmy z naszych przeciwdeszczowych płaszczyków, próbując odgadnąć jego naprzemienne kaprysy. Lecz nie trwało to długo – dał znać o swoim istnieniu, przywitał się i poszedł, pozostawiając za sobą jedynie bryzę drobniutkich kropel. Gdy po dłuższym marszu, dotarliśmy do wiatki, było pewne, że czas zwilżyć usta i wysuszyć odzienie. Pod zatłoczonym od zmoklaków zadaszeniem udało się znaleźć kawałek wolnej ławki, spocząć i posilić. Niebawem dżdża minęła, zerwał się wiatr i przegonił chmury, błysnęło słońce, a na szlaki, spod drzew i przydrożnych schronów, wyszły chmary turystów: kilku dwunogich, ruszyło na podbój Tarnicy, zaś czteronożni – jak np. salamandra plamista – na łowy dżdżownic, ślimaków i owadów.
No dobra…, ale co to za raban wśród chrustów i pieńków? Trzeba było to sprawdzić! Przystanęliśmy, nasłuchując z zaciekawieniem pisków, gwizdów i łomotów. Leśne podszycie trzęsło się od rozigranych mysich pościgów. Zakradałam się pomiędzy chaszcze, i niczym pewien sławny detektyw, rejestrowałam video konferencję, ukazującą całą prawdę o tym, co w chruście piszczy.
A piszczały śliczne, brunatne, tłuściutkie i rozgorączkowane w swej żądzy myszy. Za Panią myszą gonił Pan Mysz; ona, nieco onieśmielona, przebiegała tajemne podziemne labirynty, wyskakiwała i kryła się za listeczkami, a on odgadując jej kryjówki, podążał za nią, wyśpiewując romantyczną serenadę. Wreszcie zawinął się na mysiej pięcie i obrażony, strzelił focha. Wtedy ona, choć onieśmielona, to trochę niecierpliwa, przywoływała go melodyjnym piskiem i nęciła białym brzuszkiem.
Co ten Mysz taki nerwowy? A co ta Mysza taka domyślna? – niczym Eugienia z piosenki ”Głupia” genialnej Krystyny Zachwatowicz. Zarówno piosenkę, jak i podglądanie mysich godów gorąco polecam!
To drugie poleciłam także grupce turystów, którzy nas właśnie mijali, a jedna Pani z zadziwieniem dopytywała:
– Naprawdę Pani patrzy na te myszy?
– No tak! To jest cudowne!
Jakieś pytania? Jeśli nie, to pozwolę sobie kontynuować tę górską opowieść.

Dotarliśmy już całkiem wysoko, choć przed nami jeszcze szmat drogi. Tutaj prócz życia leśnych zwierząt, możemy zaobserwować zastanawiającą dolę błota, precyzyjnie deptanego i rozcieranego z deszczówką za pomocą vibramowych podeszw. Prócz tego, w ofercie niezwykle atrakcyjne schody, łączące dolną i górną partię lasu, rozdzieloną rozległą polaną. To właśnie z tego miejsca ujrzeć możemy pierwszą panoramę Bieszczad w drodze na Tarnicę, w dodatku, całkiem zachęcającą do dalszej wędrówki.

Przejście króciutkiego górnego odcinka lasu zajmuje zaledwie parę chwil. Na jego krańcu, trafiamy na charakterystyczne, skaliste podejście o dużym nastromieniu, co jest zapowiedzią rychłego ujrzenia szczytu, który oddalony jest stąd zaledwie czterdzieści minut marszem.

To jest ta chwila, ulubiony moment, i prawdopodobnie najpiękniejszy widok na Tarnicę – prócz tego, który zarejestrować można z pierwszego wierzchołka Szerokiego Wierchu. Tarnica z tej perspektywy wygląda na przystępną a jednocześnie majestatyczną górę, i nieważne który raz zdobywaną – zachwyca wciąż tak samo.
W tych sprzyjających okolicznościach przyrody, aparat fotograficzny nie próżnuje, nie próżnuje także modelka, wszak trzeba wreszcie wyjaśnić, kto tak rozdeptuje szlaki i uwiecznić – jako dowód rzeczowy – moje brązowe La Sportivy, które kiedyś były czerwone, lecz wskutek częstego wpadania w bajorko, zmieniły kolor. Jako dumna posiadaczka butów w kolorze kupy, podczas trekkingu polecam wybieranie trawiastych poboczy.
A tak w ogóle, to na powyższym zdjęciu, wcale nie wskazuję na sznurek turystów, ciągnący ku Przełęczy pod Tarnicą, lecz na Krzyż, który umiejscowiony jest na wierzchołku, a ten stanowi zarazem najwyższy punkt polskich Bieszczadów i całego podkarpacia.
Szlak na Przełęcz pokonujemy w pełnym słońcu. Im wyżej, tym więcej zalegającego miejscami śniegu, który z daleka – ze względów kolorystycznych – dość trudno zidentyfikować, gdyż po roztopach, przybrał barwę podobną do barwy moich butów.
Uśmiecham się i wyprzedzam mego kompana. Obserwuję radość skrytą za grymasem wysiłku, widzę jak zmienia się i jaśnienie w słonecznych promieniach odcień jego twarzy, a na jej konturze światło zaczyna się inaczej układać. Mruży oczy – o czymś pomyślał. Zwalniam. Przyglądam się. Podskakuję. Potem przepadam na parę chwil z głową w chmurach. Płynę. Przyspiesza. Zostaję w tyle. Zwalnia. Przyspieszam. Te zabawne naprzemienne przyspieszenia i zwolnienia konstelacji naszej wędrówki sprawiają, że jesteśmy jak fale podbiegające do brzegu góry, niesione swym własnym rytmem.

Na podejściu mijamy grupkę turystów, z którymi zamieniamy parę zdań na temat skąpej zawartości piersiówki. Wtedy postanawiamy przyspieszyć, by wejść na szczyt szybciej i ocalić resztki pluskającej w niej nalewki…,
wypijając ją.
Już zapomnieliście? Dobra nalewka jest jak zdrowie, więc oszczędzaj ją sobie! Hi hi…
Ale… w zanadrzu mieliśmy nagrodę pocieszenia – prawdziwego, bąbelkowego, spienionego Szampana, którego wytrwale wnosiliśmy na szczyt, by uczcić nim ten piękny dzień w górach.

Poszło! Żebyśmy jednak wejście na szczyt mogli uczcić szampanem, a nawet poczęstować przybyłych turystów, musiałam ocalić jego resztki, wyrywając pełne garście kropel z porywistego wiatru, wojującego na szczycie. Mój towarzysz w zwariowanym wyrazie radości, wstrząsnął i przechylił butelkę, a z niej jak race zaczęły strzelać pieniste strugi, wzbijane i porywane pędem powietrza. Co za słodkie marnotrawstwo! Jest jedyny w swoim rodzaju. Zaś ja, nie mniej zwariowana, łapałam je, zanosząc się uciechą nie z tej ziemi.
To było najbardziej spektakularne otwarcie i rozlanie szampana, jakie kiedykolwiek w życiu widziałam!
Mnie należy się łyczek za waleczność, a jemu łyczek za wyjątkową oprawę, gdyż to on z naszej dwójki jest jedynym, który potrafi zlokalizować i wykręcić korek, a także jedynym, dzięki któremu mogło powstać to sympatyczne zdjęcie powyżej, którego fragment zaprezentowałam – wyobraźcie sobie, ile trzeba mieć w sobie pogody i nietuzinkowości, żeby nawet wiatr częstować musującym winem…
Zdjęcie to zaliczam do najbardziej udanych zdjęć górskich w karierze mego żywota, i niniejszym, śmiało może trafić na półkę z fotką w kałuży czy fotką ze zgniecionymi bułkami.

Ze szczytu rozlegają się jedne z najpiękniejszych widoków Polskich Bieszczad. Czy wiecie, że w Tarnicy jest jaskinia? Wejście do niej zostało zawalone wiele lat temu, aby nie narażać bezpieczeństwa turystów.

W drodze powrotnej, patrzę co robi, a ten odbił w bok ze szlaku, siadł na tyłku i – dawaj! – z uśmiechem pełnym wolności i radości, ślizgnął się śnieżnym płatem ku przełęczy. No mówię Wam – zwariował! A na to wariactwo miło popatrzeć… Zabawa zapowiadała się obiecująco, no to posadziłam i ja swój tyłek na śniegu, żeby kolejny raz w życiu przekonać się, że w moim przypadku pewne prawa fizyki nie działają, a jeśli działają to strach wiedzieć, jak.
Trochę się poodpychałam nogami, trochę pomachałam rękami, próbowałam nawet krzyknąć ”Juuuuhuuuu!”, po czym wydałam z siebie krótkie ”O,o!”.
Po cudacznym zjeździe, którego długość toru wyniosła całe dwa metry a zawrotna prędkość z pewnością pobiła wszelkie rekordy niewypałów, pozostał jednak szalony uśmiech na twarzy i trochę śniegu za gaciami – a więc warto było!
I tak, z Tarnicy na przełęcz po części zeszliśmy szlakiem, po części poza nim zjechaliśmy na tyłkach – coś z dziecka ma się w sobie całe życie, wystarczy o tym nigdy nie zapomnieć i zawsze mieć z tego radość!

Idę z głową w chmurach…
Nie wiem skąd i gdzie…
Nikt mnie nie zatrzyma…
Nie oglądam się…
Wiatr unosi w górę…
Wiatr unosi tak…

I tu wiatr nie szczędził swych figlarnych podmuchów, próbując ukradkiem potarmosić włosy i rozhuśtać nogi, niosąc w tan, na drugą stronę przełęczy, a z niej, schodkami w górę.

Najcudniejszy okoliczny szczyt to Tarniczka, która jest zarazem najwyższym wierzchołkiem cztero-kulminacyjnego Szerokiego Wierchu – widok z niej jest obłędny, odsłania piękno kopuły szczytowej Tarnicy, a jednocześnie wąski, skalisty grzbiecik nie stanowi dłuższego przystanku dla wędrowców, więc zatrzymanie się tam choćby na chwilę to prawdziwa uczta dla oczu i przyjemność z ustronnego podziwiania widoku na Królową Bieszczad. Bardzo lubię to miejsce.
Nie mogąc oprzeć się walorom widokowym i próbując uwiecznić ulotność chwil, biegałam; to tu – to tam, z aparatem, połykając wiatr i zanosząc się salwami śmiechu. Zostałam oczywiście w tyle, więc po chwili musiałam gonić kompana, którego chęć wędrówki poniosła daleko, hen, garbem Szerokiego Wierchu.
Pogoda nam dopisała, bo – co by nie mówić – była zamówiona! Ale, żeby aż tak?

Wycieczka pasmem Szerokiego Wierchu przypomniała mi pewien magiczny, rumiano-różowy zachód słońca, który stąd parę lat temu podziwiałam, obżerając się jagodami. Wszystko ma swój czas; pora dnia, pora roku, każda góra, zwierz, obłok i najdalsza smuga światła – tego nauczyło mnie wtedy słońce, zachodzące za widnokrąg i ustępujące miejsca nocy. Natura jest najlepszą nauczycielką. W cieniu drzew i blasku promieni, pośród mchów i popod urwiskiem, w chłodzie poranka i w śpiewności ptaków, pozostawia nam ślady, będące wskazówką do odnajdywania i czerpania pokory w drodze na szczyt i cichej kontemplacji piękna podczas zejścia z niego. Natura uczy nas najprościej, że wszystko jest dokładnie tak, jak ma być.

Wpatrzeni w błękit nieba, spoczywaliśmy w przedwieczornej zadumie poniżej ostatniego ramienia Szerokiego Wierchu. Jego pastelową dziedziną płynęły obłoki, które próbowaliśmy opisać, poszukując pierzastych brzegów, nadając nazwę ich formom i śledząc zmieniające się ułożenie. Gdy byłam dzieckiem, taki stan rzeczy nazywałam ”zabawą w chmury”.
To miejsce wydawało się idealne do omówienia kilku ważnych spraw, np. zawartości puszki piwa czy zapachu pieczonego na grillu mięska w starannie przygotowanej marynacie. Przecież wiecie, jak wspaniała jest ta błogość u kresu wędrówki, gdy zaczyna się marzyć o prozaicznych rzeczach, obok których, na co dzień, nikt by się z taką pieczołowitością nie pochylił, choćby dlatego, że ma to wszystko na wyciągnięcie ręki. Nikt, prócz wędrowców, którzy poprzez wysiłek włożony w wędrówkę, nieustanne uczą się piękna pokory, doceniania i budowania z rzeczy prostych. Mam nadzieję, że i my się do takich zaliczamy, wszak smak ostatnich kropel piwa doceniliśmy pełnym zadowolenia wzdychnięciem.

Kobaltowe niebo i przezierające przez gęstwinę gałęzi, schyłkowe promienie dnia, odprowadzały nas szlakiem w kierunku Ustrzyk Górnych. Ostatni przystanek urządziliśmy w wiacie, napotkanej w połowie lasu, wokół której obchód przed ciszą nocną robiła jakaś zagubiona mysia singielka. Widząc gatunek ludzki, czmychnęła do norki i słuch o niej zaginął. Łaskawszym obiektem do fotografowania okazały się leśne kwiaty, bezsprzecznie dowodzące, że wiosna przybyła i już tu zostanie.

Wiara góry przenosi. Tak bardzo uwierzyliśmy, że tego dnia zaświeci słońce – że zaświeciło, i towarzyszyło nam aż po zmierzch. U kresu wędrówki, na skraju lasu, gdzie wszystko zaczyna się i kończy, ponad ciemną plamą dolin, zapłonął ognistym neonem różowo-fioletowy nieboskłon. Tak żegnały nas Bieszczady, w których na ten czas prognozowano paskudną pogodę.
Ach, ta przewidywalność pogodynek… Lepiej słuchać własnego serca!

Nie ma jednej jedynej definicji gór, wszak każdy ma własną, ale wiecie, są jedne jedyne takie trawy – trawy połonin. I jeśli los kiedyś zawiedzie Cię w te świata strony, usiądź i przytul się do nich. Oddaj im część siebie. Pałające marzenia i prześnione dnie. Posłuchaj ptasich opowieści o sprawach ważnych i pięknych, wyrażonych w wymownej prostocie natury. Rozsmakuj się. I wracaj w Bieszczady, jak najczęściej… bo warto!
To, co widzisz wokół jest odbiciem Twojej duszy. A to, co jeszcze zobaczysz, jest drogą, którą zechcesz pójść dalej…

”Ja Was kocham moje góry
A że miłość nie rdzewieje
To gdy Pan mnie wezwie w chmury
powiem mu: ”Ja wolę w knieje…”
– Pelton


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.