O dwóch z rzędu zimowych wyjściach na Kozi.

Gdy stary rok powoli zaczyna zapisywać się w papierowej historii, robimy krótkie podsumowanie, jakim był z cichą nadzieją, że ten kolejny stanie się jeszcze lepszym. Czy w zamian nie powinniśmy raczej życzyć SOBIE bycia lepszym egzemplarzem człowieka? Żeby dawało się z nami wytrzymać, byśmy mieli w sobie sporo odwagi życiowej i nie żądali więcej, niż sami dajemy innym. Byśmy o swoje niepowodzenia nie obwiniali biednego losu, tylko nauczyli się dostrzegać zależności między swoim charakterem, chęciami sukcesami i porażkami, jakie ponosimy.
Dla mnie zeszły rok obfity był w wiele zmian, chociaż nie brakowało mi też totalnie słabych chwil… W zasadzie mogę śmiało powiedzieć, że wywróciłam swoje życie do góry nogami, paląc za sobą mosty i skupiając się odtąd na ludziach i rzeczach, które kocham, bez wnikania w sprawy mniej istotne. Dzięki temu zaczęłam odnosić większe sukcesy i realizować swoje pasje bez oglądania się na przeciwności, które wcześniej spędzały mi sen z powiek. W ciągu ostatniego półtora roku spędziłam 112 dni w górach, z czego aż 78 w Tatrach.
Mogę Wam się jednak pochwalić przede wszystkim tym, że wreszcie udało mi się pokazać sporo zakątków różnych pasm górskich na terenie Polski najbliższej rodzinie, która dotąd opornie oswaja się z myślą, jaką drogę obrałam, mimo całego dopingu mi okazywanego.

Za mną też wiele ”solówek” i ”duetów”, dróg, szczytów, przełęczy, mocniejszych uderzeń serca, wschodów i zachodów słońca. Trochę odrapań, siniaków, kontuzji, gorszych i lepszych dni.
Aby uczcić tak intensywny okres czasu, postanowiłam zamknąć go zimowym wyjściem na Kozi Wierch o zachodzie słońca 31 grudnia, w ostatni dzień starego roku. Góra doskonale mi znana, jednak bywa charakterna, stąd nie rozumiem, czemu jest tak niedoceniana. Czasem potrafi dać w kość – zwłaszcza zimą, jednak gdzie Polka może świętować kończący się rok, jak nie na najwyższym w całości położonym na terenie Polski szczycie? Z tym patriotycznym akcentem póznym grudniowym popołudniem ruszyłam na zbocza Koziego…

Ostatni zmierzch w roku 2016…

.
W górach panowała III lawinowa. Warunki nie rozpieszczały, mimo atrakcyjnej pogody. Dokoła zalegało sporo świeżego śniegu, co dało się odczuć już na podejściu zimowym wariantem do Pięciu Stawów. Ratownik w schronisku wspominał o nawisie w obrębie 3/4 wysokości Koziego, który przez wiele dni był przyczyną wycofów, a co za tym idzie, nieprzetartej wyżej drogi. Mimo to było spokojnie i cicho w przeciwieństwie do zeszłorocznego żniwa w postaci 14 ciał, zniesionych w doliny w ciągu zaledwie jednego feralnego tygodnia.
Tylko wiatr wlatywał między zęby zgrzytających w śniegu raków i donośnie wygrywał swój ostatni marsz pożegnalny na wiwat starego roku. Chwila przejmująca bardziej, niż wszelkie inne, jakie zdarzyły się w ostatnim czasie.
Stojąc w objęciach Matki Góry, myślałam o ludziach, którzy zawsze oczekują moich bezpiecznych zejść w doliny. O tych, którzy się martwią. O tych, którzy cieszą się z moich sukcesów. O tych, którzy dzielą moje porażki. O tych, którzy czasem nie rozumieją, dlaczego tam wychodzę…
Jeślibym choć w jeden dzień zwątpiła w piękno i sens gór, nigdy więcej nie stanęłabym na szczycie.
Jeślibym choć przez chwilę czuła, że nie jest to moim powołaniem, nie wróciłabym tam.
W ostatnich promieniach, wpadających między rzędy moich rzęs, widziałam odbicie coraz surowiej zachodzących nocą linii granitowych garbów. Całe niebo zaczynało tlić się od oddalonych o tysiące mil kulistych ciał niebieskich. Tamtego wieczoru nawet ktoś, kto zupełnie nie pojmuje estetyki górskich krajobrazów, zakochałby się w nich bez pamięci.
Z takim właśnie życzeniem miłości wobec potęgi żywiołów i umiejętnością chłonięcia ich każdym zmysłem wychodzę do Was z okazji Nowego Roku.
W nasze życiowe i górskie szlaki wkroczył już Nowy Rok 2017. Minęło zaledwie trzy tygodnie, a ja znów spakowałam sprzęt w plecak i ruszyłam na tę samą górę, okraszaną promieniami zachodzącego słońca.
Nocą, przed 23  dotarłam do schroniska w Roztoce, gdzie rzadziej ostatnio zaglądałam z braku sprzyjających okazji. Postanowiłam nadrobić te zaległości.
Nie była to najlepsza noc, jaką spędzałam w schronisku górskim. O tak – bywały lepsze!
Czasem siedziało się przy gitarze i piosence turystycznej. Czasem opływało się w gwarze rozmów, zacieśniając więzy grzanym winem z imbirem.
Tym razem chciałam zwyczajnie odpocząć przed jutrzejszym wyjściem, co okazało się być też niemożliwym. Spoczęłam wygodnie na zielonej karimacie, zawinęłam się w cieplutki, mechaty kocyk i już prawie zaczynałam śnić o ekscytującym oraniu po pas w śniegu pod górę, gdy nagle moje przyjemne omamy przerwał dzwonek w czyimś telefonie. Gdyby to był zaledwie jeden epizod, podejrzewam, że zasnęłabym, jak dziecko, jednak upływały kolejne kwadranse, a natarczywy telefon wciąż wydawał dzwięki.
Już mogłam uprzejmie pożegnać się z przespaną nocą i zacząć zadowalać się półtoragodzinną drzemką, w którą udało mi się zapaść dopiero nad ranem.
Jedyną autentyczną przyjemnością okazało się być spotkanie z Ewką, Renią i Mirkiem, którzy dotąd wzajemnie nie mieli okazji się poznać, chociaż pewnie nie raz mijali się w Tatrach. W każdym razie los sprawił, że za moją przyczyną wreszcie na siebie trafili i mogliśmy pogrążyć się w długich, nocnych dyskusjach.
Wstałam, gdy za oknami schroniska panowała jeszcze głęboka ciemność. Spacerując po kryształowym, białym puchu, wtapiałam oczy w jego ciężkie naręcza zwieszone na gałęziach drzew, czekając pierwszych oznak świtu. Dzień wstawał tak opieszale, że zdecydowałam się przerwać owe oczekiwanie smacznym prowiantem i gorącą herbatką. Nazajutrz ruszyłam do Doliny Pięciu Stawów Polskich w towarzystwie spotkanych znajomych, zaś w pół drogi trafiłam na Czesię i Mariolę, o której imponujących wyjściach wysokogórskich, również w Himalajach, wcześniej słyszałam od Czesi. Na końcu wpadłam na Erwina, który tym razem dla odmiany zamiast na wspin, przyszedł na spacer.
Tym sposobem potwierdziła się reguła: Idąc do Stawów choćby sam, zawsze spotkasz swoich. 🙂

W tle Kozi Wierch

Bywam tu tak często, że znam na pamięć każdy zakręt i przewiduję, co za nim zastanę, dzięki czemu droga upływa mi bardzo szybko i przeważnie dopiero pod szałasem orientuję się, jak niewiele mi już jej zostało. Tak było i tym razem.
Niebawem dotarłam do ”Stawów”. Czemu nie napisałam popularnym wśród turystów dialektem : ”Piątka” ? Otóż na miejscu, podczas długich rozmów z gronem wędrowców, skiturowców i ludzmi, trzymającymi pieczę nad moim ulubionym schroniskiem, dowiedziałam się, po tylu latach moich powrotów w to miejsce, że każdy ”prawilny” koneser Tatr i stały bywalec schroniska winien wiedzieć, iż mówi się ”idę do Stawów”, zaś ”idę do piątki” – mówią przypadkowi turyści.
Jakkolwiek śmiesznie to zabrzmiało i być może obarczone było jedynie szczyptą porządnego, czarnego humoru, przyjęłam zasadę do wiadomości i odtąd mówić będę ”Idę do Stawów”. 😀

Tutaj skończyła się moja rola towarzysza górskich podejść i żegnając się ze spotkanymi znajomi, pogrążyłam się w samotnym kontemplowaniu przyrody.

Zawsze, gdy tam wracam, czuję się, jak w piosence Ze Starej Szuflady…

Dom, który moją puentą … kliknij

”Dom, który moją puentą
Dom, gdzie akordy miękną
Dom, w którym tak cierpliwie ktoś na mnie czeka…”

Kto kiedykolwiek miał szansę poznać schronisko w Stawach ”od wewnątrz, od ludzi go tworzących, od klimatu posezonowego”, będzie wiedział, do czego nawiązuję.
Ludzie tworzący to miejsce i jego klimat dokładają wszelkich starań, by każdy czuł się ”jak u siebie”. Dziewczyny zawsze wesołe, otwarte, życzliwe. Wielkim atutem są zachowane i poszanowane przywileje schroniska: zawsze dostępna kuchnia polowa z wrzątkiem, suszarnia przydatna szczególnie zimą, sala jadalna, gdzie można ogrzać sie nawet w środku nocy czy łazienki, w których jedynym, choć sporym minusem jest zimna woda pod bardzo niskim i co minutę przerywanym strumieniem. O kąpielach w owej wodzie myślę, że śmiało można by pisać legendy!
Jednak dla chcącego nic trudnego – to w końcu schronisko – nie hotel. Drzwi są dla wszystkich, schodzących z gór otwarte o każdej porze dnia i nocy, niezależnie od okoliczności. Ile razy zdarzało mi się zachodzić tam nocą – zawsze znalazłam kąt, by się ogrzać i odpocząć.
Najlepszy klimat w Stawach panuje po sezonie, gdy w górach zostaje już tylko garstka ludzi. Wracam tam wtedy, jak do domu, w którym mi swojsko i swobodnie.
Wówczas miejsce to zupełnie odległe jest od specyfiki, jaką przyjmuje w szczycie sezonu, a co za tym idzie, człowiek faktycznie zaczyna czuć się, jakby wracał do siebie. W górach zdaje się być pusto. W suszarni na pięterku zalega jeden, bezwładnie porzucony bagaż i nawet trzeszczące pod ciężkimi butami schody, zdają się trzeszczeć jakby głośniej.

Cała przestrzeń w styczniowej dolinie wyrosła grubą, białą taflą śniegu, a na niej spoczął ciepły oddech słonecznych promieni. Patrzyłam ze spokojem na kosmate formy śniegu, ukształtowane podmuchami wiatru. To chwila idealna, by spocząć, napawać się ciszą, pozbierać myśli i zlepić je w jedną całość na szarym, papierowym świstku.
Wygodnie ułożyłam tułów na zimnym, osieroconym głazie, wyzierającym znad palącej w oczy bieli i oddałam się zadumie.

( To już dawno przestało być normalne…Justyno! Co się stało z dawną Justyną? To istne szaleństwo! Czasem mi się zdaje, że całkowicie zwariowałam. Przychodzę w góry, by zmagać się z żywiołem, by docierać na nowe drogi, wytyczać nowe cele i je realizować, a na końcu każdej przygody i tak okazuje się, że ląduję w tym samym miejscu – w swojej własnej głowie, którą rozdziera niezrozumiała dla mnie samej radość życia, które przecież dotąd zdawało się być zbyt trudne do przyjęcia. Niewyobrażalne… jeszcze kilka lat wstecz, gdyby ktoś powiedział mi, że w górach odkryję w sobie taką pełnię szczęścia i satysfakcji – nie uwierzyłabym.
A może my ludzie tak mamy, że musimy dopiero walczyć z zaspami, nawisami, głazami, zgrzytać szczęką na mrozie i ufajdać tyłek w błocie, by nagle ocknąć się na szczycie Samych Siebie i zrozumieć, że to o ten szczyt nam chodzi w naszej górskiej podróży – a nie o zaśnieżoną stertę kamieni – bądz co bądz – piękną stertę kamieni?
Kochany Czytelniku! Czerp jak najwięcej, póki moja ekscytacja osiąga swoje apogeum i wycieka mi dziurawą kieszenią w spodniach. Zawsze wierz w siebie i zarażaj tą wiarą innych ludzi! Nie ma nic przyjemniejszego w tej naszej ziemskiej doli, jak rozkoszowanie się widokiem szczęśliwych ludzi. Masz bezpośredni wpływ na to czyjeś szczęście. Czasem wystarczy dobre słowo w kierunku obcego! Czasem wystarczy z dala zobaczony cień drugiego człowieka, padający na żłobienie skalne! Świat jest dostatecznie smutny, by mu w tym pomagać. Zawsze idz pod prąd!
A kiedyś, może i ja będę potrzebować Twojego uśmiechu, gdy przypadkowo spotkam Cię na swojej drodze? Czasem też miewam gorsze dni. Bywa, że śmignę z zadowoleniem na Mięgusza, a bywa i tak, że wlokę obrażone, zniechęcone nogi do Chochołowskiej i pluję sobie w twarz na samą myśl o sumie podejść przede mną. Bywa, że mam ochotę udusić się gołymi rękoma za niezidentyfikowany głos, każący mi spędzać noce w nieustannej podróży, zamiast w ciepłym łóżku. A na końcu i tak docieram do sedna…  w gruncie rzeczy, to ja po prostu chyba kocham koleby górskie bardziej od ciepłego łóżka. Tak, Justyno. To już dawno przestało być normalne.  )

Po południu wolno ruszyłam pod zbocza Koziego Wierchu. Miałam spory zapas czasu, by dotrzeć na szczyt o zachodzie słońca, więc podchodząc, skupiłam się na irracjonalnych lecz praktycznych dylematach, dręczących moją głowę: Czy zdjąć rękawiczki i włożyć je do kieszeni bezrękawnika , czy może lepiej tego nie robić, żeby jeden bok nie był bardziej wypchany od drugiego. Co prawda mogłam umieścić w każdej kieszonce po jednej rękawiczce – ale wówczas oba boki mojego tułowia byłyby wzdęte, a ja wyglądałabym jak fioletowa foka.
Uf. Jeszcze do końca nie zatraciłam swoich instynktów kobiecych od tych górskich wojaży! Ale ile można męczyć się w rękawiczkach, gdy jest się tak zimnolubnym na podejściach, jak ja?
Ostatecznie postanowiłam zdjąć rękawiczki, czapkę i kurtkę a nawet pofatygować się do zdjęcia plecaka, by w nim szczelnie schować swój dobytek.
Teraz skupiłam się na marznącej z każdą chwilą glazurze śnieżnej. Stwierdziłam, że to powinno bardziej przejmować moją głowę, bo o ile na podejściu śnieg lizany jeszcze resztkami słońca, był znośny, o tyle przed oczyma widziałam już, jak będę musiała walczyć na zejściu z góry nocą o czołówce, gdy wszystko przyjmie strukturę betonu. To było do przewidzenia.
Spokojnym krokiem napierałam ciągle pod górę, zadowalając się każdym mocniejszym nachyleniem zaśnieżonego zbocza. Im wyżej się znajdowałam, tym częściej obracałam lokatą głową dokoła, próbując wyłowić wszelkie zmiany świetlne zachodzące na odległych szczytach gór. Widok z tej perspektywy, chociaż mi znany, zaskakiwał jeszcze bardziej, niż zazwyczaj.
Dwadzieścia minut przed szczytem postanowiłam urządzić sobie krótką posiadówę w celach refleksyjnych. Mimo, że próbowałam wynegocjować u mojej głowy jakiś kompromis, tym razem również nie doszłam do ambitniejszych przemyśleń, jako, że w wyniku spadku temperatury na wysokości, musiałam śpiesznie się przyodziać, co pochłonęło cały mój czas, jaki pozostał do ”wbicia się” na szczyt równo o zachodzie.

Ustrzelona ze szczytu Koziego, (dzięki Ewka!)
 Dopiero wtedy człowiek zdaje sobie sprawę, jak maleńki jest wobec potęgi tych naszych Tatr…



Właśnie wtedy nastała chwila, w której z wyjątkowym spokojem, postanowiłam walczyć dalej z tężejącą glazurą na ostatnim prożku. Niebawem dotarłam pod kopułę i zaczęłam wdrapywać się na szczyt. Tu już wszystkie widełki skalne otuliły się w cieniach a pod rakami zastygał beton. Wbijałam zęby mocniej i szłam wyżej.

Widok na część grani Orlej Perci, ciągnącej w kierunku Krzyżnego

Wtedy moim stęsknionym oczom ukazał się w całej okazałości ON…
Ukochany, kuszący, filuterny, skuty lodem, słodko drzemiący w dolinie  – Czarny Staw Gąsienicowy.
Na nowo ożyły we mnie wszystkie wspomnienia naszych wspólnych upojnych wieczorów w blasku gwiazd i monologów, na które nigdy nie chciał odpowiadać. Zdecydowanie wolał przyglądać się, jak zabawnie wyglądam, złoszcząc się jego wkur… pfu, wkurzającą ignorancją.

Całą, oddaloną o wiele kilometrów Orawę, pokrywały morza mgieł, znad których dumnie wystawał wierzchołek Babiej Góry w Beskidzie Żywieckim, gdzie wychodziłam w życiu pewnie nie mniej razy jak na Kozi Wierch. (To już zakrawa o fetysz.) Mam szczególny sentyment do Beskidów – zwłaszcza w sezonie zimowym. Tak nawet przez chwilę pomyślałam o nich, stojąc na Kozim, ale szybko pacnęłam się w gębę zmrożonym palcem, coby Tatry nie były zazdrosne, bo przecież czeka mnie jeszcze zejście w dół, a jak się obrażą… jeszcze gotowe mi tym betonem prasnąć w kask.

To był najlepszy moment na urządzenie małego obozu w asyście gorącej herbatki i ostatnich promieni zachodzącego słońca, przeciągających się między rzędami rzęs.
Dołem już wlokły się granatowe cienie, wstępując rychło w każdy żleb, każdą rysę w grzędzie. I stygły tak góry przed nieuchronnie nadciągającym zmierzchem…
A potem zapanowała ogromna, przeszywająca cisza… i tylko lód zgrzytał pod zębami raków.
W takiej chwili aż prosi się zanucić w myśl piosenki…

”Słuchać w pełnym słońcu, jak pulsuje ziemia
Uspokoić swoje serce, niczego już nie zmieniać…
Wyczuć taką chwilę w której kocha się życie
I móc w niej być stale na wieczność w zachwycie
W pełnym słońcu, dumnie, na własnych nogach
Może wtedy będzie można ujrzeć uśmiech Boga”

 
 
Moja głowa wreszcie uwolniła się od zaprzątających ją irracjonalnych myśli o rękawiczkach i romansach z Czarnym Stawem Gąsienicowym, odtąd wypełniona przyjemną pustką, czuła, że życie w nią wstąpiło na nowo!
Na szczycie wedle wcześniej ustalonego planu, spotkałam się z Ewką, która wystartowała wcześniej z doliny. Cała, zachodząca wieczorem góra dla nas – wspaniałe uczucie. To jedna z tych nielicznych istot, przy której potrafię w Tatrach usłyszeć własne myśli. Może dlatego jest tak dobrym partnerem.

To jeszcze widok na ślady wiodące granią. Z niewytłumaczalnych względów namiętnie oglądam ślady założone w takich miejscach.

Nie wiem, ile razy w życiu jeszcze wrócę na tę górę, ale obiecuję następnym razem opowiedzieć wam o innych, które w niczym przecież jej nie ustępują.
Widok na wieczorną Dolinę Pięciu Stawów wraz z górującymi nad nią szczytami…
Po ”oczyszczeniu”, którego dostąpiłam na Kozim Wierchu, zaczęłam pracować na szybszych obrotach. Jako, że noc doganiała moje buty i nie mogłam sobie pozwolić mimo całej żywionej ochoty na przycupnięcie w śniegu i spisanie poszczególnych myśli zdecydowałam się je zapamiętać, by po dotarciu do schroniska, złożyć z nich wiersz.
Moje rozważania na zejściu zazębiły w sobie w zasadzie wszystko, o czym opowiedziałam wyżej: góry to radość i pasja, strach i rozterki, życie i śmierć, piękno i trwanie… a nasze Tatry, choć małe w obliczu wielu wyższych pasm świata, niczym od nich nie odbiegają. Bywają równie nieprzewidywalne i zdarza się, że z wzniosłych turni obwieszonych kolorytem słońca, w przeciągu chwili zmieniają się w dramatyczną pułapkę.  Pochłonęły wiele żyć. Zmieniły losy wielu ludzi.
A my nadal wychodzimy w nie i z miłością wypatrujemy…a ”Kiedy światło na górach daje znak – wstajemy i idziemy…”
W takich właśnie okolicznościach powstał mój kolejny wiersz, ku uciesze zmarzniętych rąk, spisany dopiero nocą, po przekroczeniu progu schroniska.
Wyniosłe
Ogniem płoną w mętności oddechów
Stroszą się mrozem ludzkich uśmiechów
Tatry o zachodzie słońca
Purpurą zakwitłe                                      
Ich oczy przenikłe
Spozierają na nas
Którzy wchodzimy ku ich ostrej wieży
Bo czasem naiwnie kochamy nie żyć
 
Wyniosłe 
Nieba ciemnieją nad górami
Oblekłe w gwiazd białawe strugi
Zgrzyt zmierzchu dyszy pod rakami
Ciągnąc grzędą złote smugi
I miliardy ciał się błyska wśród niedzielnej pojezierzy
Wtedy myślę czemu człowiek taką gwiazdą może nie być?
Patrzałby z zachwytu
Na te turnie oszalałe 
Dmiąc w kolebę martwych bytów
Byłby tak jak Tatry białe
 
Wyniosłe                              
Żałobnym marszem Na Dwa Czekany
Stroszą się mrozem granitowe ściany
Pozwól, że tu stanę
Nim horyzont trzymam w dłoni
Nim świt zmierzchu nie przegonił
A one wciąż spozierają na nas
Którzy wchodzimy ku ich ostrej wieży
Bo czasem naiwnie kochamy nie żyć…

No tak –  zmarznięta masa w całej swej krasie próbowała walczyć z zębami raków, ale tak po prawdzie to była bardzo szybka i przyjemna walka. Moje zęby łatwo się nie opierają pokusie zjazdu w dół. Co innego stopy – które totalnie zniesmaczone genialnymi pomysłami zabierania je na podobne wycieczki, w końcu wypersfadowały swoją niechęć do ciężkich buciorów, okutych w żelastwo. Już żałując, że nie przekoczowałam na szczycie, by złowić wschód słońca, odpaliłam czołówkę na najsłabsze, oszczędne światełko i jazda w dół.

Jama śnieżna

12 Replies to “O dwóch z rzędu zimowych wyjściach na Kozi.”

  1. Andrzeju!
    Twój komentarz bardzo mnie poruszył, zwłaszcza, że troszkę się już znamy i zdążyłam odkryć w Tobie ogromne pokłady mądrości i miłości wobec drugiego człowieka.
    Nawet nie wiesz, jak bardzo ucieszyłam się na myśl, że post wywołał w Tobie tak głęboką refleksję.
    Faktem i w zasadzie niepodważalnym dowodem historycznym jest, że góry stanowią nie tylko skupisko sportów ekstremalnych, ale przede wszystkim enklawę wyciszenia, pierwiastek mistyczny. One dawno straciłyby sens swojego istnienia, gdyby człowiek nie czuł w nich tych nadprogramowych wrażeń, nad którymi czasem być może nawet się nie zastanawia.
    Niegdyś (chyba jak każdy,albo przynajmniej większość) pętałam się w górach, szukając oderwania od trosk dnia codziennego, co oczywiście było najmniej istotnym akurat powodem, dla którego tak dobrze zaczęłam się tam czuć. Jednak po latach człowiek nabiera pewnej dojrzałości , z której wynika jasno, że te góry mają nam służyć właśnie do tego, by, gdy z nich schodzimy, umieć doceniać małe wielkie cuda dolin, chociażby cud życia, cud spotkania z drugim człowiekiem, cud zapadającej nocy.

    Doświadczając gór i bliskich spotkań z ich naturą, uczymy się mądrzej eksponować pewne wartości, dzięki czemu możemy wyjść z radością do osób, spotykanych na naszej drodze.
    Ja gorąco zachęcam, by tej radości sie nie bać – chociaż, jak wiadomo wspólczesny świat jest światem hermetycznie zamkniętym na okazywanie naturalnych emocji.
    Czasem warto po prostu zwolnić dzwignię ''mody'' i ruszyć ''pod prąd''.
    Życząc tego sobie, Tobie i innym czytelnikom, dziękuję za podzielenie się wartościową refleksją z Twojego punktu widzenia.

  2. "Nie ma nic przyjemniejszego w tej naszej ziemskiej doli, jak rozkoszowanie się widokiem szczęśliwych ludzi. Masz bezpośredni wpływ na to czyjeś szczęście. Czasem wystarczy dobre słowo w kierunku obcego! Czasem wystarczy z dala zobaczony cień drugiego człowieka, padający na żłobienie skalne! Świat jest dostatecznie smutny, by mu w tym pomagać. Zawsze idz pod prąd!"…
    Niech te Twoje słowa będą wstępem do tego co chce napisać.
    Góry – chyba najbardziej tajemnicza, pociągająca i inspirująca część ziemi, która od zamierzchłych czasów pociąga ludzi by je poznawać, przemierzać i …odkrywać w nich samego siebie. Na początku XXI wieku dało się zaobserwować napływ w góry ludzi, którzy jakby nie wiedzieli do końca po co tam idą, ot tak po prostu jak na jakiś spacer po parku lub dla towarzystwa. Mimo wszystko jak widzę i czytam 😉 są jeszcze tacy, którzy bardzo mistycznie przeżywają pobyt w górach i chwała im za to,że chcą się tym podzielić z innymi.
    Teraz może cofnijmy się do czasów biblijnych, jaki wtedy góry miały wpływ na człowieka.Góry są obecne w dziejach zbawienia , pojawiają się w różnych momentach i pomagają w interpretacji słów i zdarzeń. Samo wstępowanie na górę było szukaniem Boga. " Ześlij światłość i wierność swoją,/niech one mnie wiodą,/ niech mnie zaprowadzą na Twą górę świętą".
    Całe ziemskie życie Jezusa związane jest z górami:często wspinal się na góry aby nauczać, była Góra kuszenia,Góra Tabor, gdzie oblicze Jezusa zajaśniało innym rodzajem światła – światłem wewnętrznym, znikły wtedy oznaki utrudzenia,wszystko stało się światłem…
    Nawiazałem do tego, gdyż czytając Twoje opisy właśnie takie wrażenie odnoszę, że to zwykłe wejście na szczyt może już po raz któryś tam , nie tylko wschód lub zachód słońca ale właśnie całe mistyczne przeżywanie tego , otwarcie swojego wnętrza, odkrywanie samego siebie.
    Czasem słyszę jak ktoś mówi: idę w góry, muszę jechać, codzienność mnie przytłacza, muszę rozwiązać problemy – bzdura !!!jeśli chodzi o to ostatnie. Jeśli potraktujesz to jako wycieczkę – nic się w Twoim życiu nie zmieni, przyjedziesz do chałupy a tu jeszcze więcej problemów. Ale gdy spojrzysz nieco inaczej na swój pobyt w górach, że to może ja powinienem coś zmienić (zmienic się sam) aby dany problem rozwiązać to wtedy naprawdę dzieją się cuda ( jeśli Bóg z nami , którz przeciwko nam ?)
    Pamiętam dobrze swoją refleksję sprzed kilkunastu lat, idąc doliną Roztoki oczywiście samotnie, jak zza pewnego zakrętu " wpada" na mnie kilka młodych osób i ze szczerym uśmiechem wita się ze mną tak , jakbyśmy znali się od zawsze,wówczas w głowie przeszła mi taka myśl, nie wiedzą naprawdę kim jestem , czy nie jestem jakimś chamem albo innym skurczybykiem a tu tyle radości i pozytywnej energii został o mi przekazane – za darmo !!!
    I Jezus daje nam małe "Tabory", aby nabierać otuchy. A może przysypiam , gdy mnie nawiedza ? Nie słucham i nie dziękuję a potem się użyłam, że On zapomniał. A tyle razy serce czuło jego obecność . Trzeba było " przystanąć" , pomyśleć, nabierać światła…
    I tak jak tu piszesz Justyna , dawajmy innym radość, uśmiech a sami będziemy radosniejsi i bardziej pogodni, nie oczekując nic w zamian.

    Serdecznie pozdrawiam 🌞😎😉

  3. Miło mi, że się podoba. 🙂
    W lutym też mnie trochę będzie w Tatrach, być może nawet wybiorę się na Gładki. Chociaż najbliższy zachód lub wschód planuję łowić z Baranich 🙂
    Następny reportaż będzie na dniach – muszę nadrabiać zaległości w pisaniu i opowiedzieć trochę o wyjściach z zeszłego sezonu. A w między czasie oczywiście o bieżących 🙂

  4. Czapki z głów !!! Wciągająca opowieść okraszona pięknymi zdjęciami że o tekście już nie wspomnę. Zachód słońca urzekający, dlatego też postanowiłem iż następnym razem prawdopodobnie w lutym chciałbym uchwycić podobny z Gładkiego lub Walentkowego Wierchu.Justyna kiedy następny reportaż ?

  5. Skazani na góry, na czytanie o nich, na siebie na wzajem ( takie staże małżeńskie jakie mamy – niejeden nie jest wstanie tego zrozumieć), na ruch w każdej postaci. Kiedy nie możemy być to czytamy…ja przy romantycznej lampce i świeczce….tekst i wiersz załagodził mój ból przymusowego odpoczynku ze względu na kontuzje kolana…Justa trochę mi lepiej na duszy:)

  6. Jak widać wszyscy w życiu jesteśmy na coś Skazani: Ja na góry, Ty na czytanie, a Twoja żona na Ciebie 😀 hehe
    Zdecydowanie wolę jamy śnieżne i podobne formy noclegów… chociaż i glebą nie pogardzę…
    PS: Pozdrów żonę 🙂

  7. Heh moja małżonka pyta co czytam?… a ja na to, wzmagania Justyny na Kozi Wierch i co słyszę, tylko nie zamykaj ja też chcę przeczytać… i ot co Ona Justyna skazana na dożywocie gór, a my skazani na czytanie jej górskich wzmagań … a tak na marginesie, gdzie było przyjemniej w schronisku na podłodze, czy też w śnieżnej jamie 😉 pozdrawiam….

Skomentuj Andrzej Hatala Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.