Obiad na Zawratowej Turni i umoralniające rozmowy z Kaczką.

To było dawno temu, ale do dziś wspominam z sentymentem piskliwy dzwięk alarmu, który zbudził mnie przed laty. To zwiastowało wówczas jedno; Justyna jedzie w Tatry.

Spakowałam w plecak wszelkie rzeczy, potrzebne mi do przekoczowania nocy w górach. O 3 nad ranem dotarłam do Zakopanego i od razu ruszyłam w kierunku Gubałówki, ze szczytu której postanowiłam uroczyście powitać budzący się dzień. Podejście nocą było ekspresowe. To był mój najlepszy dotychczasowy wypad z wielu innych na tę górę… Prawdopodobnie dlatego, że wokół trwała głucha cisza, nietypowa dla gwaru, panującego tu za dnia. Owa samotność cieszyła mnie wtedy najbardziej. Rozłożyłam śpiwór na niewielkiej, obrośniętej wyższą trawą polanie, zewsząd otoczonej lasem i wpatrując się w gwiezdziste niebo, czekałam na nim każdej zmiany, rysowanej upływającymi z wolna kwadransami…
Wreszcie drobne wstęgi mgieł zaczęły odsłaniać ciemny las a na góralskim niebie pojawiły się pierwsze świetlne smugi, oplatające seledynem odległe wierzchołki gór. Wszystko wokół miało świeży zapach rosy – nawet skóra dłoni, wciąż namiętnie dotykająca trawy i bawiąca się jej subtelnymi kępkami, sterczącymi znad ziemi.
Mój dzień właśnie się zaczynał…

Po zejściu z Gubałówki ruszyłam na szybki, poranny spacer do ulubionej Piątki, a po krótkim popasie w chłodnej bryzie Siklawy, wróciłam z powrotem do Kuznic, skąd ostatecznie wyszłam do Murowańca. Tego dnia zamierzałam wejść na Zawratową Turnię.
Co prawda mogłam zrobić to od strony Doliny Pięciu Stawów…  – cała Justyna.
Do tej pory nie rozumiem, dlaczego wówczas tyle się  nachodziłam, nim gdziekolwiek doszłam. Być może było spowodowane to plączącymi się po mojej głowie troskami, które wpłynęły na logistyczne myślenie w tamtym dniu? Jedno było pewne: czułam olbrzymią potrzebę spędzenia samotnego przedpołudnia nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, nad który wychodzę zawsze, gdy potrzebuję coś przemyśleć. Owa potrzeba namieszała w moim precyzyjnie ułożonym planie i była bezpośrednią przyczyną tak irracjonalnej zmiany decyzji. Może wam się to wydawać niedorzeczne. Mnie też się wydawało, ale szłam.
Nad Stawem rozłożyłam śpiwór i długo wpatrywałam się w jego czarne, lekko ubrudzone prochem płótno, po czym zatopiłam głowę w trawie i próbowałam odespać wcześniejszą noc. Co jakiś czas otwierałam zmęczone powieki, zerkając na dumnie zwieszoną nade mną grań Orlej Perci – miejsce od którego wiele się zaczęło…

Gapiąc się tak, rozważałam magnetyczną tajemnicę, przyciągającą w nie wielu luzi, idących śmiało po swój ostatni w życiu szlak.
Oczywiście to nie góry wpływają na śmiertelne statystyki danego terenu, a sam człowiek, jego doświadczenie przekładane na trudności techniczne, warunki pogodowe i kilka mniej oczywistych czynników, jednak mnie spokoju nie dawało coś jeszcze.
To chyba jakieś przekleństwo, drzemiące w każdej turni, każdej grzędzie. To ów historyczny 400 metrowy Żleb Drege`a , spływający między Skrajnym a Pośrednim Granatem, szczycący się mianem ”pułapki bez wyjścia”, zwieńczonej 180 metrowym kominem. To nawilżona wodą wiosennych roztopów skała Honoratki. To robiące wrażenie, cięte pionem ściany Koziego, widziane przeze mnie nieraz z wierzchołka Skrajnego Granatu.
Wtenczas zaczęłam wspominać, jak przed laty i ja natarczywie wracałam na Orlą, zakochana po uszy w via ferratowej specyfice tej grani. To były piękne, chociaż z perspektywy minionych lat, naiwne czasy górskiej przygody. Czemu naiwne? Bo dziś już wiem, że ten szlakowy trekking jest większym ryzykiem od samej wspinaczki, ukierunkowanej konkretnym motywem, choćby sportowym. Brzmi to fatalnie w ustach konesera natury i emocji – przed laty sama oburzałam się, słysząc podobne rzeczy…( jednak pomyślmy…) Na szlak człowiek wychodzi z poczuciem bezpieczeństwa wynikającym z obcowania z innymi ludzmi i ułatwieniami w postaci żelastwa. Mówi sobie często: Inni dali radę, więc i ja dam. To sprawia, że nie skupia się w pełni. Czasem ryzykuje, ale przeważnie nie wie do końca, dlaczego. Być może właśnie w tym skupieniu tkwi sedno wypadków w ”oporęczowanych” miejscach?
Muszę przyznać, że chociaż doskonale znam szlaki tatrzańskie, (często nimi podchodzę) , w pewnym sensie kojarzą mi się z rutynowym i nieuważnym działaniem. Dlatego zdarzyło mi się wycofywać nieraz z miejsc zupełnie prostych, a wchodzić w teren o znacznym stopniu trudności i pokonywać go z lekkością. To na szlakach ginie najwięcej ludzi – nawet tych doświadczonych. Inaczej sprawa ma się, gdy obieramy nieznaną, czasem dzikszą górę, bądz jej fragment za cel wyjścia, planujemy drogę, którą chcemy się poruszać i konsekwentnie przenosimy to, co już umiemy w działanie. Siłą rzeczy podejmując się takich wyzwań, nie kierujemy się przypadkowym wyborem ”palcem po mapie”, a konkretnym motywem, jaki decyduje akurat o tym, nie innym miejscu. Myślimy wtedy:”obciachem” byłoby tu zginąć. Droga wówczas wymaga od nas pełnego skupienia, uaktywnienia całego potencjału i umiejętności. Wokół panuje potrzebna cisza. Nikt Cię nie popędza. Nikt nie zaburza Twojej koncentracji. Właśnie wtedy czuję się, o dziwo, najbezpieczniej. Nie wiąże się to z przesadną pokorą wobec gór, dziwnym fetyszem natury, ani nawet z nadprogramowym lękiem przed szlakami, ale przede wszystkim z moim osobistym, subiektywnym, do końca niewytłumaczalnym rozeznaniem specyfiki gór. Dlatego cenię przede wszystkim drogi mniej znane, samotne lub robione na zasadzie partnerskiej współpracy.
Niemniej jednak pewne szlaki, przebyte przeze mnie przed laty są zródłem moich zamiłowań i powodem częstych powrotów na nie. Dlatego wracam nad Czarny Staw Gąsienicowy, do Doliny Pięciu Stawów, na Małą Wysoką, czy choćby na Mięguszowiecką Przełęcz pod Chłopkiem.Tak samo było w przypadku Orlej Perci. Siedząc nad Czarnym Stawem Gąsienicowym, wspominałam swoje pierwsze wyjścia na nią i radość wówczas drzemiącą w każdym segmencie mojego ciała. Dlatego podzielę się z wami tymi wspomnieniami sprzed lat, żywymi również podczas opisywanego spoczynku w drodze na Zawratową Turnię, ale i dziś, gdy stanowi to dla mnie już wymiar ponadczasowy i sentymentalny. Są to dwa, słabej jakości, stare, trochę przypadkowe zdjęcia z Orlej Perci.

Właśnie te wspomnienia, skłoniły mnie, wtedy siedzącą nad Stawem do wyjęcia z plecaka zmiętej, szarej kartki, nakreślenia a na niej skośnej parafki tępym ołówkiem i złożenia pierwszego wersu…

”Stawie Gąsienicowy, w topiel patrzę siną”…

Lecz w tej chwili usłyszałam trzepot ptasich piór, dobiegający zza głazu, spoczywającego martwo obok moich bosych stóp. Przesunęłam bezszelestnie nogą buty, leżące przy nich i uniosłam głowę ponad linię brzucha. Sinogrzywa kaczka spojrzała na mnie spode łba i podrygując zaciekawioną głową, wyszła mi na przeciw.

”Witam Panią” – burknęłam, nieco rozgoryczona przerwanym natchnieniem. Kaczka Krzyżówka wytrzeszczyła na mnie prawe oko, potem lewe, po czym nie drgnąwszy, zaczęła mi się bacznie przyglądać.
”Nie mogę Cię poczęstować moim śniadaniem. Tutaj nie wolno dokarmiać takich łasuchów, jak Ty. Powinnaś radzić sobie sama.” – Odpowiedziałam z zakłopotaniem. Chyba się obraziła. Nic się nie odzywa – myślę…
”No dobra. Ale tylko jeden gryz! Życzy sobie Pani wysokoenergetyczną bułeczkę, czy może pomidorka koktajlowego?”

Kaczka okazała się nie być zainteresowana moim prowiantem, tylko zmiętym świstkiem papieru, rzuconym bezładnie na śpiwór. Leniwie przeciągnęła szyję, skubiąc długim dziobem swój powabny dekolt.
”Przepraszam Cię najmocniej, ale poderwać też się nie dam!” – Wyartykułowałam.
Podreptała trochę swoimi zgrabnymi łapkami w miejscu, jak gdyby chciała okazać kaczego focha z przytupem, po czym znów wytrzeszczyła prawe oko. Przysunęłam się nieco bliżej i wsparłszy ramiona o trawę, położyłam na niej papier, pogrążając się w dalszym pisaniu…

Stawie Gąsienicowy, w topiel patrzę siną
Nad jej wielką taflą, ciągle ludzie giną.
Konduktem chadzają ich zmurszałe cienie
Oplatając turnie w chmur żałobny wieniec.
Ku chwale nieżywych, krzyk ich o świcie
Wypuszczasz na głazy i trącasz weń życie.
Ja wodę spijam z twych kamiennych piersi
Przepełnioną echem czarnej, cichej śmierci.
Wychodzę tą śmiercią napełniona obficie
W góry wysokie, by dobyć z nich życie.
Wiatr się kotłuje, wzdyma, wybucha
Miota głazami i Boga nie słucha.
Nad skronią omdloną jego wstrętna głowa

Wyje :  ‘’To Twoja droga Krzyżowa!!!

Po czym zatytułowałam utwór; Droga nad Czarnym Stawem Gąsienicowym (Orla Perć)

Podniosłam oczy ku górze, tonąc w nostalgicznym porywie wiatru, rozplatającego moje włosy na ramionach. Kolorowy ptak wciąż wiernie kręcił się nad brzegiem stawu, co chwile zatapiając swoje nierozumne, ptasie oczy w jego lustrze.
”No dobrze, Kaczko. Poczęstuję Cię tym pomidorkiem, ale musisz zrecenzować mój wiersz. To w końcu Ty jesteś naocznym świadkiem historii tu rozgrywających się i znoszonych w doliny ludzi. Ja jestem jedynie gościem w Twoim domu, czasem odczuwającym strach przed miejscami, które znam. Ty zazdrościsz mi rozumu i wspinania się na szczyty. Ja zazdroszczę Tobie kąpieli w Tatrzańskich stawach i tego, że jesteś żywą częścią gór, które tak bardzo kocham. ”
Po krótkim popasie, sięgnęłam do piersiówki po łyk czegoś na rozgrzanie, obserwując, jak w tym czasie moja nowa kumpela próbuje zadziobać kartkę z świeżo nakreślonym wierszem.
”Hola!Hola! Malinówką poczęstować Cię nie mogę! Ale cieszę się, że wiersz Ci tak smakuje. Zostałaś oficjalnie moim pierwszym czytelnikiem!”
Wreszcie ptak doczekał się prawdziwego komplementu i dumnie zatrzepotał piórami, z klasą prezentując swój wyskubany dekolt, po czym w pośpiechu zatopił kuper w wodzie i poszusował wprost pod zimny prysznic, zostawiając za sobą jedynie rozchwiane linie na stawie.
”Chyba się zawstydziła. Ech… nie umiem rozmawiać z ptakami. ”

Nieskładnie, w pośpiechu spakowałam wszystkie rzeczy w plecak, bo zbliżał się odpowiedni czas, by ruszyć w dalszą drogę. Nie znalazłąm jedynie małego, czerwonego pomidorka…
”Niech Ci wyjdzie na zdrowie, Kaczko.”

Na Zawrat wchodziłam dość sprawnie, jak na nieprzespaną wcześniej noc. Po drodze ktoś ustrzelił  mi zdjęcie. No tak… totalnie nieogarnięta kobieta w startych od skał spodniach, ze śpiworem podwieszonym byle jak pod plecak i rozczochraną czupryną, opadającą na soft shell,  drapiąca się do góry, w dodatku pozująca brudnym od prochu tyłkiem do zdjęcia.

Zawrat, jak Zawrat. Miejsce znane, szerokie, idealne do dłuższej posiadówy. Ja szłam wyżej. Moim zamiarem było zjedzenie klimatycznego obiadu poza szlakiem, z dala od zgiełku – na Zawratowej Turni. Oczywiście, żeby było śmieszniej, nie poszłam oczywistą drogą. Prawdopodobnie było to również konsekwencją mojego roztargnienia. Podeszłam trawiastym zboczem pod dość ciekawą jak na tę prostą technicznie górę, skalną ściankę. Wyglądała na tyle zachęcająco, że stała się moją drogą na szczyt.

Gdy dotarłam na wierzchołek usiadłam i w zdumieniu spoglądałam na znajomy mi i tak bliski widok Doliny Pięciu Stawów, jednak to nie ona cieszyła wtenczas najbardziej moje oczy. To właśnie z tego miejsca roztacza się najlepszy widok na Świnicę, Orlą Perć i grań Kościelców. Szybko rozstawiłam się z aparatem, by uchwycić ten kapitalny krajobraz, próbując jednocześnie nieudolnie znalezć się w pamiątkowym kadrze.
Robiąc zdjęcia napawałam się szczególnie wymowną poezją Buszmana, w interpretacji Chojnackiego.

Modlitwa w podróży – Kliknij

Zielona Dolina Gąsienicowa i maleńkie z tej perspektywy wierzchołki Kościelców, sławnych piramid tatrzańskich, które z dołu wyglądają przecież tak majestatycznie…

Najlepszy możliwy widok na grań Orlej Perci  roztacza się, moim zdaniem, właśnie z wierzchołka Zawratowej Turni.
Niestety góra nie jest udostępniona dla ruchu turystycznego.

Im bliżej grzbietem Zawratowej w kierunku Zadniego Kościelca… tym surowszy widok skał…

W tak cudownych okolicznościach przyrody przyszła pora na smaczną obiadokolację. Patent na ”bułkę petardę” podpatrzyłam niegdyś od znajomego wojskowego, jako szybki sposób zapchania żołądka przy dość ekonomicznym i łatwym w kompresowaniu materiale żywnościowym. Mała, spłaszczona i zupełnie niepozorna bułka, przełożona grubą warstwą sera białego, grubą warstwą masła orzechowego i grubą warstwą marmolady, do tego twardy, jak głaz baton z zasobów racji żywnościowych, który jakiś czas wcześniej podarował mi w celu testowania podczas biwaków a to wszystko w asyście herbaty z malinówką. Po tak zapychającym i kalorycznym obiedzie, postanowiłam napawać się dalej wspaniałymi widokami gór – tym razem z wiadomych względów, w pozycji leżącej. 🙂

Do wieczora było już niedaleko, a jego powolne nastawanie zwiastował wzmagający się wiatr. Z ogromną niechęcią zaczęłam schodzić na Zawrat. W tę stronę obrałam nieco inną drogę, uchodzącą ostro w dół trawiastym zboczem. Było ślisko i miejscami nieprzyjemnie.
Z dołu dostrzegłam długowłosego mężczyznę w stromej ściance Małego Koziego. Przypominał rasowego wspinacza. Widząc, jak walczy, zaczęłam zastanawiać się, dlaczego robi to akurat od strony Gąsienicowej.
Po kilkunastu minutach zszedł na Zawrat i odpalił papierosa, przyglądając się z zadziwieniem górom wokół siebie. Po krótkiej wymianie zdań, okazało się, że poszedł zbyt wysoko, nie trzymając się lini łańcuchów wiodących Zawratem. Nie znał dobrze gór. Na Zawrat wszedł ”ze złości”. Złość minęła… ale został strach. Mogło się to niedobrze skończyć.Wtenczas odkryłam to miejsce na nowo, słuchając, jak bardzo ekscytujące może być dla człowieka, który nie bywa w górach.

Podczas rozmowy przytoczył ciekawą tezę, traktującą o instynkcie, obrazując sytuację, w której dwoje kochających się ludzi, dostrzega w sobie pod wpływem silnych emocji zwierzęce rysy twarzy, słyszy unikatowe dzwięki natury, czuje nietypowe zapachy a dotykanie faktury skóry zdaje się być nowym wymiarem sztuki. Warunkiem tak głębokiego odczuwania bliskości drugiego człowieka musi być jednak pełne uwolnienie swoich zmysłów, zerwanie wodzy stereotypów i otwarcie się w każdym wymiarze człowieczeństwa. To trudne do urzeczywistnienia.
Nasza dyskusja wywarła na mnie niemałe wrażenie. Po dłuższym namyśle i ja starałam się dojrzeć w sobie predyspozycje do pełnego otwarcia się na rzeczy, które mnie otaczają. Rozejrzałam się dokoła, zobaczyłam znów te same, wyzłocone dogasającym słońcem góry.
Pomyślałam  przez chwilę: ”A jeśli one wyglądają zupełnie inaczej, niż widzą to moje oczy? Jeśli nie jestem całkowicie otwarta na przeżywanie gór, nie mogę tym samym doświadczać ich w pełni.”
Dotąd wydawało mi się, że sporo już wiem. Wtenczas, na Zawracie zrozumiałam, że najmniej wiem o samej sobie.
Z tego miejsca gorąco pozdrawiam Cię, Tomku, jednocześnie dziękując za wzbudzenie we mnie refleksji.
Właśnie tamta chwila spowodowała, że w górach zaczęłam kierować się  ”filozofią” instynktów i przeczuć. Dostrzegłam, że wcześniej, mimo mocnego zaangażowania w świat przyrody, nie pozwalałam wszystkim segmentom swojego ludzkiego pojmowania otwierać się na jej głębokie tajemnice. Jednocześnie pchnęło mnie to do chęci kosztowania gór w przeróżnych wymiarach zmysłowych. Ów niepozorny Zawrat stał się od tej pory kolejnym miejscem, do którego wracam z ochotą zwłaszcza w sezonie zimowym.

Zawratowa Turnia to bez dwóch zdań moja ulubiona góra w tamtej okolicy. Wtenczas stała się jedynie krótkim przystankiem w podróży. Krótkim, choć namiętnym zderzeniem ze skałą i pachnącą trawą.

Może poprzez skupienie się na samym celu wyjścia, człowiek będzie lepszym sportowcem, jednak kiedyś, po latach, gdy możliwości osłabną i wyczyny odejdą w niepamięć, uświadomi sobie, że dużo wie o skale, o szczytach, o technice, a  tak mało o… górach.
Nie będzie pamiętał wścibskiej Kaczki nad stawem, ani oczu człowieka spotkanego przypadkiem na znanym szlaku. Nie wspomni dzwięku ptaków, zapachu porannej rosy ani nie utrwali w pamięci zarysu poszczególnych wschodów i zachodów słońca. Ominie go wiele.
Góry to nie tylko środek do osiągania efektownych szczytów, walczenia godzinami w trudnych ścianach, przekraczania granic wytrzymałości, ale przede wszystkim to najbardziej żywa część egzystowania na łonie natury. To każdy szelest stawianych na kamieniach kroków, to ślady ludzi odciśnięte w błocie, to wieczne echo wołania, to tropy dzikich zwierząt w gęstwinach lasu, to nieodkryte tajemnice wiatru, który dociera do miejsc, jakich nigdy nie dotknie ręka człowieka. Góry mają wymiar metafizyczny. Warto się na nie otworzyć…
Oczywiście, pokonując jakąś trudną drogę, trzeba skupić się w pierwszej kolejności na niej. Ale tak sobie myślę – równie wartościowe są te chwile wyciszenia, odosobnienia, kiedy zostaje się sam na sam z naturą, rozkłada swobodnie ramiona i pozwala, by oplatał je wiatr.
Warto wsłuchać się w swoje zmysły. Można wiele się o sobie dowiedzieć.
A może nawet zobaczyć góry inaczej, niż widziały je dotąd oczy.

3 Replies to “Obiad na Zawratowej Turni i umoralniające rozmowy z Kaczką.”

  1. Samotna wyprawa w góry powoduje, że zaczynamy zupełnie inaczej postrzegać otaczająca nas rzeczywistość i przyrodę, a rozmowy z przypadkowo spotkanymi osobami czasem wpływają na nas dużo bardziej niż się tego początkowo spodziewamy!

  2. "Dotknij Panie moich oczu abym przejrzał
    Dotknij Panie moich warg abym przemówił – z uwielbieniem
    Dotknij Panie mego serca i oczyść je
    Niech Twój święty duch dziś ogarnia mnie…"

Skomentuj Andrzej Hatala Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.