Różowe chmurki w drodze na Mięgusza Czarnego.

Od dawna myślałam, żeby zażyć oddechu na tej ślicznej górze. Pogoda w dzień wyjazdu ewidentnie nie sprzyjała, jednak wcale mnie to nie martwiło. Ze słupków wynikało, że około 7 rano pojawić ma się solidne okno pogodowe. Spakowałam plecak i ruszyłam do Zakopanego, skąd po północy z Ewką zajechałyśmy na Palenicę.
Lubicie czytać o górach? I dobrze. Ale teraz poczytacie o tym, jak dwie baby w ciemnym lesie rozprawiły się z Cykorem, a potem polazły tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.
Ciemność. Głucha głusz. Oddech grozy za plecami. Dziewięć kilometrów gęstym lasem. Kilka lisów po drodze. Ukochana kompanka przy boku.
Ahoj Przygodo!

Węsząc zapach końskich placków, spolegliwie wtulonych w zimny asfalt i powiew nadciągającego niepokoju, odpaliłyśmy turbo rakiety w pośladkach, drałując nad Morskie. Dobrałyśmy tempa, chcąc jak najszybciej przejść newralgiczny moment lasu, w którym to zawsze nocą włosy jeżą się na nadgarstkach na samo wspomnienie o niedzwiedzich pyskach. Sama miałam przyjemność ich widzenia na obszarze Roztoki. Jako zaradne obywatelki, wprowadziłyśmy system wart i każda miała swoją regularnie co piętnaście minut, gdy druga chciała się poskrobać, ale nie mogła dzwiękiem szeleszczącej kurtki uśpić swej czujności. Druga w tym czasie biła kijem o kij, jak to czynią dzikie plemiona, oznajmiając swoje zwycięstwo.
Droga, którą przeważnie drepcze się dwie i pół godziny, zajęła nam godzinę piętnaście. Był to oczywiście wynik naszej niebywałej kondycji, bo przecież Cykor dawno padł trupem na nasz widok.
Musicie wiedzieć, że kobiety które chodzą po górach są odważne. Bardzo odważne!

Gdy z czoła spłynął już cały pot, przysiadłyśmy na schodach schroniska, urządzając sobie kilkugodzinną bułkowo herbacianą ucztę. Mimo, że pasowało trochę odpocząć, oczy same otwierały się coraz szerzej na widok morza mgieł, zalewającego Mnicha. No po prostu nie dało się tego przespać!

Im bliżej świtania, tym Ewka mocniej odczuwała chęć rezygnacji z wejścia na Mięgusza a wszystko było winą pogody, która wcale nie chciała się stabilizować. Na domiar złego pokropiło deszczem.

Nie. Chwila. Czekamy. O świcie wychodzimy na staw pod Rysami i dopiero tam ocenimy, co dalej – pomyślałam.
Byłam pewna, że znad stawu jedyny słuszny kierunek, jaki obierzemy to ten w górę. Nie pozostało nic innego, jak zacierać ręce na samą myśl o nadciągającym poranku.

Nie sposób opisać jak bardzo różnimy się z Rudą, ale chyba właśnie ten kontrast nas tak uzupełnia. Jest jednym z najlepszych partnerów, z jakimi łaziłam kiedykolwiek po górach. Po prostu dziewczyna diament z giwerą w zębach.
Jak to leciało?
Rozmarzona Justyna: ”A tam gdzieś w chmurach jest nasz cel… a tu są różowe chmurki…”
Zdezorientowana Ewka: ”Tak. Ona widzi pogodę i różowe chmury a ja widzę jedno wielkie szare gówno… i tu jest dylemat.”

A chmury serio były różowe. W dodatku wtapiały swoje figlarne łebska w taflę Morskiego. Jak można nie zdumieć się na widok różowych chmur? No jak?

Już po 6 rano wywróżone z głębokich nadziei okienko pogodowe rozbłysło nad górami. My wyczekiwałyśmy go nad Stawem pod Rysami. Skoro się ziściło, pomarszczone od zacierania ręce można było wreszcie podmuchać i ruszyć na Przełęcz pod Chłopkiem.

O podejściu tam mogłabym rozprawiać godzinami. To w końcu jedna z najbardziej lubianych przeze mnie przełęczy dostępnych szlakiem. Wracam tam przy każdej możliwej okazji i na samą myśl, że znów lezę, robiło mi się fajno.
Wedle portali górskich, Chłopek jest zaraz po Orlej Perci najniebezpieczniejszym szlakiem w Tatrach Polskich. Ja się z tym nie zgadzam. Oczywiście w kontekście proponowania go ludziom, którzy z górami już obycie mają. Owszem, dominuje tam ekspozycja, jednak przyrównując ten szlak choćby do długości wejścia na Rysy – jest zdecydowanie ciekawszy, zajmujący uwagę i szybciej osiągalny przez wzgląd na ostrzejsze nachylenie.

No tak, zapomniałabym o owianej złą sławą ”Maszynce do mielenia mięsa”.  Tak zwą fragment, z którego najczęściej spadają ludzie, a, że lufa tam konkretna, raczej takiego upadku przeżyć nie można. Faktycznie miejsce dla wielu turystów było pechowe.
Ale tam po prostu wystarczy uważać lub nie wychodzić jeśli jest się nieszczęśliwym posiadaczem lęku wysokości. Za to Ci, którzy lubią wplatać w swoje wędrówki namiastkę ”wspinaczki”, a raczej podciągania się, bo wspinaczką z prawdziwego zdarzenia to nie jest – będzie istnym rajem.
To akurat mój ulubiony punkt wycieczki na przełęcz i zazwyczaj zatrzymuję się tam na dłuższą posiadówę. Panorama jest tego po prostu warta, a trudności technicznych tam na prawdę nie ma.

Wspaniałym, klasycznym stylem szybkolezącym osiągamy pierwszy cel – Kazalnicę. Z wierzchołka rozlega się zniewalający obraz na jeziora w dole.
Tego dnia raz po raz zachodzi gęstymi morzami chmur, które dla lepszego efektu wizualnego poniewiera wiatr. Napojone wczorajszym deszczem góry, zaczynają dymić, a my zdejmujemy kaski z głów, by pokłonić się ich wymownej aurze.
Nie no. Przesadziłam.
Zdejmujemy kaski z głów, bo liczymy, że tu nam raczej już żaden kamień na głowę nie zleci.

W białej gęstwinie pojawiło się piękne mamidło, zwane Widmem Brockenu, które wedle wierzeń taterników przepowiada że ten, kto je ujrzy, zginie w górach. Zobaczenie go jednak trzy razy ma odczynić urok i zapewnić bezpieczeństwo.
Widmo jak na złość pokazuje się raz po raz. Może to znak, że reinkarnacja istnieje? Albo znak, że zaraz z zachwytu zapomnimy, dokąd mamy iść.

Natchnione duchem otoczenia, długo stoimy na Kazalnicy, zanurzając się w bogactwie panoramy. Chyba nawet Ewka powoli zaczyna wierzyć w magię różowych chmurek, bo upojenie rysowane na jej twarzy tli się blaskiem, w którym śmiało mogłabym się opalać.
Dzieląc się wzajemnie szczęściem, jakie wyłapały nasze oczy, wreszcie uświadamiamy sobie, że wyżej, na przełęczy czekają na nas Aro i Szparag, którzy odhaczali wejście pod Chłopka od strony Słowackiej. Planowali w tym dniu grań Mięguszy, więc dociążeni sprzętem, raczej woleli lżejszy wariant podejścia. My założyłyśmy, że wejdziemy z jednej strony, a ze szczytu zejdziemy na drugą, słowacką, by urozmaicić sobie dzień.

Ale dość tych zwierzeń! Trzeba iść dalej! Jeszcze tylko ostatni, ale już naprawdę ostatni raz obejrzymy się za siebie, by pożegnać Galeryjkę, która łączy Kazalnicę z Chłopkiem.

Po dotarciu na umówione miejsce, wyściskaniu się i powiedzeniu sobie jak tu cudownie, układamy to na czym siedzi każdy człek w wypustkach skalnych i zaczynamy oddawać się długiej wielogodzinnej medytacji w oczekiwaniu na moment, w którym góra zechce nas wpuścić na swój wierzchołek, nie oszczędzając przy tym widoków.

Faceci z przyczyn niezależnych rezygnują ze zrobienia w tym czasie grani i wiernie obserwują Ewkę, zażywającą zdrętwienia w zimnych podmuchach wiatru. Jej wzrok wyraznie wskazywał, że ma ochotę przypalić mi zapalniczką to, na czym siedzę. Wpierw goniłam, jak głupia pod górę, a potem postanowiłam sobie… posiedzieć… kilka godzin na przełęczy, czerpiąc dziką rozkosz z przemieszczania się po niej z miejsca na miejsce, by średnio po dwadzieścia minut przypisać na obserwację każdej możliwej perspektywy. Przy tym nie mogłam oczywiście pominąć żadnej, coby przypadkiem nie poczuła się pokrzywdzona. Biedna Ewka wreszcie oddaliła się w miejsce opustoszałe i zamknęła w sobie na czas oczekiwania na moją decyzję o wejściu na szczyt.

Wreszcie, w samo południe, z morza mgieł odsłonił się Mięgusz. To idealna chwila. Czekaliśmy na nią od rana. Ruszamy czym prędzej, nim łut szczęścia nas opuści, a ja znajdę jeszcze jakąś perspektywę, której nie zdążyłam podziwiać.

Wejście było bardzo przyjemne, chociaż nie grzeszyło litością skał. Dokoła masa kruszyzny. Tym sposobem zapędziliśmy się w jakiś śliski i niezbyt przyjazny żleb, w którym zabijałam klina zwątpienia.
Nagle moje nogi doznały oświecenia i wyjęte spod skrzydeł przełęczowego chillu, żwawiej ruszyły w górę, by po chwili stanąć na ostatnim fragmencie przedszczytowym.

Czujny obiektyw Ara uchwycił nas w towarzystwie przystojnych braci Czarnego; Mięguszowieckiego Szczytu Wielkiego i Mięguszowieckiego Szczytu Pośredniego.
No. To już wiadomo, dlaczego chodzimy po górach.

Jeszcze kilka podciągnięć po eksponowanej z obu stron kolumnie, by już po chwili dostąpić zupełnego oczyszczenia ze spraw ludzkich i przyjąć jedyną słuszną ekscytację na szczycie.

Niedostępny turystycznie, ale ciężki do przeoczenia Mięgusz jest w gruncie rzeczy wymarzonym obiektem dla tych, co z jakiś powodów w danej chwili muszą odpuścić wspinaczkę po Grani Mięguszowieckiej, a nie chcą zejść do doliny z doszczętnym niedosytem. To, co można zobaczyć z samej góry jest rzeczywiście obłędne. Kaski z głów i chylić czoła przed potęgą Matki Natury. Co więcej, Wołowa Grań, ciągnąca ze szczytu miksem wystrzępionych wieżyczek aż po Żabiego Konia, bardzo zachęca, by kiedyś zabrać się za jej przejście. Póki co jednak koncentruję się nad tym, by przyzwoicie wypaść na zdjęciu grupowym.

Nie trzeba długo się rozczulać, skąd biorą się wariaci, którzy zamiast siedzieć w domu i oglądać seriale, wychodzą w góry.
Tutaj świat duchowy człowieka przybiera nowego kształtu. To nie tylko odkrywanie różnych wymiarów adrenaliny i aktywności fizycznej. To przede wszystkim spotkanie z samym sobą.
Tu, gdzie pod stopami królują chmury, a na głowę padają promienie, bliższe o całe dwa tysiące kilkaset metrów a troski dnia codziennego ulatują lekką strugą, człowiek czuje, że żyje!
Niczego nie trzeba nawet rozumieć. Wystarczy cieszyć się widokiem.

Panorama ze szczytu, fot. Aro

Tak, jak przepowiadał plan, ze szczytu zeszliśmy w kierunku Słowacji. Przy okazji dopadł mnie spadek witalności i organizm upomniał się o swoje. Po lekkim kręciołku w głowie i zaliczeniu dupotarcia skalną grzędą, stwierdziłam, że im szybciej znajdę się na dole, tym lepiej dla mnie.

O ile dla nas ten dzień zakończył się wspaniale, a wyjście było jedynie długo wyczekiwanym resetem w przerwie między innymi akcjami, nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Pod ściany przyleciał śmigłowiec, z którego ratownicy wyruszyli na ratunek taternikom, którzy działali w obrębie Mięgusza Czarnego i zaszli na niemożliwy do przerobienia bez asekuracji żleb. Faktycznie, na zejściu w stronę Słowacji można nielicho się zdziwić różnorodnością terenu, przez co i prosto opuścić się nie tu, gdzie trzeba.
Jak doniosły wiadomości z Podhala, Tydzień pózniej w żlebie, na którego kruchość i śliskość narzekałam, obsunęła się lawina kamienna, zabijając człowieka.

Pod wieczór wylegiwaliśmy trawy w Hińczowej Dolinie. Oczywiście każdy swoje wylegiwanie przeżywał w samotności i skupieniu na wyszukanym skrawku ziemi. Czasem po prostu taki rodzaj refleksji jest potrzebny.

Góry stoją w swym niezmiennym humorze, a my dumnie, na własnych nogach, wciąż pragniemy doświadczać ich smaku, bez względu na to, ilu polegnie. Nadal szarpią serce najprawdziwszą ekstazą. Nadal zdaje nam się, jakby przemawiały echem wirującego w szczelinach wiatru a skąpane w morzach doznań serca otulały łaską przetrwania.
Może chcemy w to wierzyć?
Przecież tak wspaniale jest się zapomnieć w pulsujących skwarem skałach. Tak dobrze uczynić sobie katedrą ich korony i darzyć zaufaniem martwość.
Martwość, która nigdy nie odpowie nam na pytanie… dlaczego tak naprawdę w nie wychodzimy.

Tylko jedno jest pewne. To uzależnia.

Dla tych, którzy chcieliby zobaczyć obszerniejszą relację z wyjścia, przygotowałam filmik.

9 Replies to “Różowe chmurki w drodze na Mięgusza Czarnego.”

  1. Jejku, jaka fajna relacja! Przeczytałam z zapartym tchem i czułam się tak, jakbym też tam była. Bardzo dawno nie chodziłam po górach i chyba właśnie odezwał się we mnie zew człowieka gór 🙂

  2. "taternikom, którzy działali w obrębie Mięgusza Czarnego i zaszli na niemożliwy do przerobienia bez asekuracji żleb" – skoro działali bez asekruacji i nie mieli liny, to nie byli to TATERNICY, tylko turyści.

  3. Klasykom literatury tatrzańskiej nic nie grozi! Zawsze NA SZCZĘŚĆIE TO ONE będą dominującą refleksją dla każdego turysty, czy wspinacza.
    Tutaj to tylko bazgranie po godzinach, bo mam czasem potrzebę opowiedzenia o tym, jak mi fajno w tych górach i co takiego zdarzyło się podczas poszczególnych wyjść. Przy okazji to też trochę pamiętnik dla mnie. 🙂 Poza tym – humoru nigdy za wiele! Lepiej śmiać się z końskich placków przy Włosienicy, niż narzekać, że droga za długa a las za ciemny 🙂
    Niemniej, dziękuję za dobre słowo. To bardzo motywuje do dalszego pisania.
    Pozdrawiam!

  4. Ależ dziewczyno masz dar lekkiego pióra. Na pozór wydawałoby się sztampowe szlaki, asfalty itp, które tysiące ludzi dziennie w sezonie przemierzają, które często opuszcza się całkiem w opisie bądź zawęża do jednego zdania, Ty potrafisz wspaniale rozbudować i pobudzić w czytelniku wyobraźnię! Aż się boję, co będzie, gdy Twoje tatrzańskie zdobycze będą miały jakieś nieplanowane zdarzenia, bądź nawet lekko dramatyczne. Wówczas zagrożone mogą się okazać klasyki literatury tatrzańskiej Skoczylasa, Wowry, Długosza czy Machnika 🙂

    Naprawdę świetnie się to czyta! Brakuje mi tylko daty wydarzenia.

Skomentuj wojtiis Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.