Śmierdząca sprawa na Sokolicy.

Przekręciłam się z boku na bok. Wzeszło słońce. Chciałam upić łyka kawy, otworzyć gazetę i jak to bywa w wstępie starych, dobrych filmów przygodowych, wyczytać o żyle złota i wyruszyć w jej poszukiwaniu. To pewnie byłby bardziej efektowny incydent, niż opowiadanie kolejny raz, jaki kształt miał kamień, wyjęty z buta. Mimo czarów, jakie odprawiałam nad gazetą, jedyne, co w niej znalazłam to polityczne bełkoty skubańców na dziurawych stołkach. Pomyślałam wtedy, zupełnie przez przypadek, nie wysilając się w żaden sposób na te myśli, iż nieszczęśliwi są ludzie, czytający gazety do porannej kawy.
Mówiąc szczerze, czasem nawet boję się zapytać kogoś tak w przelocie – Ej, co słychać? Boję się chyba usłyszeć… ”Deszcz pada. Robota ta sama i nie cieszy. A poza tym, w rządzie to i tamto…”.
Czasem lepiej nie pytać, co u kogo. Czasem lepiej rozsunąć zasłony i przejrzeć się w istocie kolejnego dnia.

Wzdłuż plecionych, białych firan, przeciągały się żywe, prawie namacalne strugi światła, zapraszając me przychętne oczy w kolejną podróż. Już nie dokończę czytać Lektora Schlinka, nie ugotuję obiadu,  ani nie odwiedzę cioci na grillu. Ale pech. Skoczę za to po cieplutkie bułki do piekarni, a potem w dodatku je zjem, by jakoś zamaskować niefrasobliwość, której zamierzam dopuścić się zaraz po wykonaniu tychże przydatnych zadań, determinujących dalsze egzystowanie mojego żołądka.
Cierpię na szwendactwo, a ostatnio stwierdzono u mnie zmiany nieodwracalne. Nie to, żebym się skarżyła, ale zwyczajnie muszę usprawiedliwić się w oczach ludzi, co w tym czasie czyszczą zamaszystym ruchem okna i wiercą dziury w ścianach pod nowe karnisze.
Muszę, bo przecież nie wypada podróżować, gdy wokół trud, pot i pożoga.
Jednak perspektywa ujrzenia choćby zachodu słońca z jakiejś niewielkiej góry, wypełnia mnie nową chęcią do życia, która jednocześnie bez dwóch zdań przyczynia się do mojego pózniejszego zaangażowania w mycie okien i wieszanie karniszy.

Po trzech godzinach już siedziałam nad brzegiem Dunajca w Pieninach.
Mleko się rozlało. Bułki wyschły. Nie można zaprzepaścić takiej szansy. Idę na Sokolicę – górę, na której gniazdowały sokoły. Ja pewnie sokołem nie będę na tym wyjezdzie, ale za to zostawię na dole rachunki, pocztę i całą prastarą prawdę o tym świecie. Z zasięgniętych informacji wynikało, że jakiś zachód słońca powinien tego dnia się ziścić.

Wzdłuż podciętych wodą brzegów, maszerowały długie cienie drzew, kładąc się po wszelkiej pustce wyścielonych kurzem szlaków. Kto był kiedykolwiek w tym czarownym miejscu, a nie wszedł na Sokolicę, hańbiącego zaniedbania się dopuścił! Droga nań wiodąca zawija między zaroślami, by już niedługo wyprowadzić nas na sam szczyt. Nie jest wcale wymagająca. Mogłoby nią maszerować trzyletnie dziecko i posiwiały starzec. To ta sielska i beztroska strona gór, której chyba czasem każdemu trzeba.

Tutejszy las bukowo-jodłowy, roztaczający się dokoła jest jednym z najbogatszych w faunę i florę lasów Polski. To nie suche fakty, a zauważalna gołym okiem różnorodność. Mimo, iż drzewa nie zdążyły jeszcze przybrać wiosennego, zielonego pierza, a mniejsze roślinki zaledwie wyściubiły noski spod zmarzniętej ziemi, już wpadają w oko. Między wysokimi, acz szczupłymi pniami rozścielała się ciepła poświata słońca, trącająca wolę życia w wszystko, co ją chciało posiąść.
Lasy zazwyczaj wzbudzają w człowieku nutkę niepewności, a bywa, że czasem i dreszczu. Ten jest zupełnie inny. Sielska aura w nim panująca wręcz zaprasza, by przytknąć policzki do aromatycznych łanów mchu i spokojnie zamknąć powieki, wsłuchując się w każdy pulsujący skrawek gleby. Zmurszałe pnie pachną wodą, słodyczą i delikatną nutą cierpkości. A w nich znów tętni maleńkie, niesamowite życie.

W mchu się układać i ugniatać jego miękką fakturę swym człowieczym tyłkiem byłoby, rzecz jasna, świństewkiem. Dlatego mimo całej pokusy rytualnych wtuleń, szłam dalej, drażniąc przy okazji oczy paskudnymi poręczami, wzniesionymi ręką ludzką aż pod wierzchołek Sokolicy. Nie wiem, kto wpadł na tak durny pomysł, by ów szczyt uczynić żelazną platformą widokową i okaleczyć jego naturalny wdzięk, jednak mimo wszystko, zbaczając nieco ze szlaku, znajduję prawdziwą oazę natury, z której roztacza się zupełnie inny widok, ciekawszy, niż z samego wierzchołka.
Oaza to nie byle jaka, bo prócz całego tabunu różnorakich roślin i korzennych splotów, posiada też całe zaplecze ludzkich odchodów.
Tak, mili Państwo. Lepiej siedzieć na szczycie, podziwiając sosenkę, niż podkopywać jej autorytet zwiedzaniem zarośli. Kibelek z widokiem na Dunajec jest do prawdy przeuroczy. W końcu kto by się nie chciał wys… (wróć), wydalić papeczkę z kabanosków, jabłuszek i bułeczek, oglądając z góry wartkość rzeki. Któż by nie chciał złączyć swych atomów z atomami sosenek? Zdrowie Matki Ziemi!
Otóż potrzeby fizjologiczne bywają bardzo zdradliwe. Wielu wędrowców posrało się ze szczęścia, widząc tyle cudów natury naraz. Inni, na widok południowych pionowych ścian opadających do przełomu Dunajca, doznali prawdopodobnie podwójnej laksacji, a jeszcze inni, odczuwający pierwsze symptomy choroby wysokościowej, zwrócili kolorowym refluksem cały obiadek. Dokoła, między mniejszymi robaczkami i większymi stworzeniami fotografującymi, roztaczał się unikatowy, jakże miodny zapach. Sądząc po ilości spoczywających sztuk, musiała się tam zmówić i zesrać cała armia zielonych.
Jak żyję – tak pięknie, równolegle ”skupionej” góry to ja jeszcze nie widziałam!

Dla koneserów świntuszenia – niestety to koniec mojej przypowieści o Miodnym Kibelku. Oficjalnie pochwalić się mogę, iż jest to pierwsza poprowadzona przeze mnie droga w tak trudnym terenie i jednocześnie pierwsza droga górska, której ja, osobiście tu się podpisująca, nadałam nazwę. Jej wycena to XII+.
Co więcej? Puenty nie ma, bo przecież tyłek nie sługa. Dalej będzie już tylko smutny, suchy i bardzo uczuciowy bełkot o górach.
Ale za to jak urodziwych górach…

Gdy już ląduję u góry i witam się z reliktowymi sosnami, a niektóre z nich, musicie wiedzieć liczą nawet blisko 500 lat, postanawiam pozdrowić dotykiem najsławniejszą z nich.
Tak, potwierdzam. To właśnie słynna sosenka, wyrastająca z wierzchołka i zwieszająca konary, otargane wiatrem nad pionową ścianą, schodzącą nad brzeg Dunajca.
A za sosenką widok na Tatry. Jakże one piękne z tej perspektywy. W dodatku słońce zachodu rumieni ich ośnieżone szczyty.
W takiej chwili po prostu człowiek zaczyna odczuwać narastającą frustrację. Skoro w Tatry już tylko rzut beretem, co ja robię na Sokolicy? A mogłam pojechać paredziesiąt kilometrów dalej. Nie. Dość. Wróć. Sosenka jest tak urocza, że choćby dla niej warto było. Od dziś mogę się poszczycić nie tylko złowieniem fajnego zachodu słońca ze szczytu, ale i poprowadzeniem Miodnego Kibelka XII+. Wróć! Miałam już nie świntuszyć. Ale przecież, Nic co ludzkie nie jest mi obce.

No dobra. A teraz od śmierdzących tajników wypraw górskich przejdzmy płynnie i starannie do wspomnianego, zbliżającego się nieuchronnie zachodu. Czekałam nań blisko trzy godziny. Byłam zaskoczona totalną pustką, panującą tego dnia na Sokolicy. Dotąd wydawało mi się, że jest ona na tyle popularna, że niezastanie tam nikogo byłoby niemożliwe. A jednak.
Chyba każdy, kto tam wlazł raz, drugi czy dziesiąty, czy przyznaje się do tego, czy nie, zdjęcie ze sosenką zrobił.

Dlaczego nie wrzucam zdjęcia szczytu z wspomnianym żelastwem? Oczywiście posiadam takowe, jednakże nie chciałabym psuć klimatu posta, jak również waszego wyobrażenia o tym miejscu.
Wyjdzcie i przekonajcie się sami. Szczyt jest naprawdę wart uwagi, pomijając cały mój wcześniejszy czarny humor. 😉

Prawdziwa magia jednak miała rozpocząć się dopiero, gdy niebo osiągnie swój schyłkowy moment, rozpalając złotą pochodnię nad ciemnymi kępami wydm pienińskich.
Prawda, że tam pięknie?

Na takie momenty czekam ze szczególną ochotą, bo właśnie w nich wypełnia się kolejny niezmarnowany dzień mojej doczesności. Zdeklarowana górom, zdejmuję z nich, co mi najbliższe i z nieprzejednaną satysfakcją każdego kolejnego kroku, chowam w swym ubogim zrozumieniu. Żałuję czasem, że nie mogę wszystkich obdzielić tym przejmującym uczuciem. Żałuję, że wystarcza mi go jedynie do świtu, a potem nawet nie potrafię przytoczyć tego, co zafascynowało mnie najbardziej. Jedyne, czego jestem pewna, to, że mnie te góry leczą.
Że mnie chronią od zwichrowanego świata.

Chociaż z pozoru prostym wydaje się przelanie na papier, tudzież klawiaturę relacji z wyjścia, okazuje się, że jedyne, co potrafię, to wydobyć z siebie kilka słów na wyrozum opisujących kolejny etap podejścia. Gdy zbliżam się do końca posta, nagle uświadamiam sobie, że wciąż uciekam od odpowiedzi na pytanie, po co mi było to kolejne wyjście.
Gdybym mogła, opowiedziałabym wam o każdej refleksji wewnętrznej, jakiej przecież nieustannie doświadczam w górach  i w gruncie rzeczy właśnie po te refleksje tam chodzę. Pewnie nawet refleksje to złe słowo. Lepszym byłoby stwierdzenie, iż w górach człowiek rozbiera się z wszystkiego, co istotne w dolinach i kawałek po kawałeczku rozgryza samego siebie.

Największym zdumieniem w tym wszystkim, że człowiek, jak ta góra – jednym pozwala się do siebie zbliżyć, innych odpycha. Pierwsi się przywiązują, drudzy się zrażają. Szkoda tylko, że człowiek z człowiekiem o tej relacji gadać może… a z  górą człowiek nie pogada.
Zachęcam więc; rozmawiajcie z sobą, ile wlezie. Rozmawianie jest piękne.

Z chwili na chwilę dokoła mieniło się coraz to różniejszymi formami kolorów. Przez moment miałam nawet ochotę przeczekać tu do świtu, jednak ten zapowiadał się deszczowo i mgliście, przez co koczowanie nie miało najmniejszego sensu. A może i miałoby sens? Niemniej jednak, zeszłam w dół, gdzie znalazłam równie przytulny kąt do spędzenia nocy.

Dawno nie spałam nad rzeką, wsłuchując się w jej rytmiczny szloch.
No, to dziś poszlochamy sobie razem.

11 Replies to “Śmierdząca sprawa na Sokolicy.”

  1. E. Sz. To tak jak ja przez całe życie. Dopiero ostatnio zaczynam to zmieniać. Póki masz siłę, tak trzymaj. To daje inne, głębsze doznawanie podróży, które samochód odbiera.
    Skazana, jak robisz te zdjęcia, jeśli to nie tajemnica? Smartfon i jakiś program wzbogacający? Są kompletnie nierealistyczne, ale ja nie lubię realizmu.

  2. No ja mam ten problem ze nie mam samochodu ani nawet prawa jazdy. Jestem jednym z dinozaurow ktore wola tluc sie autobusami. E.Sz.

  3. A nie balas sie spac nad ta rzeka? Ja mniej bym sie bala spac na szczycie jakiejs gory, lepiej wyzszej niz nizszej. Wydaje mi sie, ze im wyzej tym mniejsze ryzyko ze spotka sie jakiegos pajaca, ktory zechce okrasc czy zrobic krzywde. W Pieninach bylam jak na razie tylko na Trzech Koronach, miejsce bardzo ladne, ale zupelnie inne niz jakis szczyt Tatr. Jak na razie jedyny szczyt, na którym zdarzylo mi sie byc samej, to Rysy, na które weszlam pod koniec marca i tez bylam zdumiona, ze nie tylko nikogo nie bylo tam, ale tez naokolo moje oczy nie byly w stanie dostrzec ani jednej zywej duszy. Bylam tam (na szczycie) wprawdzie jakos o 18.20, ale mimo wszystko. Gdy wracalam to tez nikgo nie spotkalam./ Ewelina Sz.

  4. Bajecznie czytało mi się wczoraj na dobranoc. Dzięki! Tekstowo jeszcze poprzeczkę wyżej niż ostatnio a i zdjęcia wyjątkowej urody. Nawet nie widząc Cię na zdjęciach, można się w Tobie zakochać! Znów brakuje mi tylko daty wydarzenia. BTW jestem świeżo po książce Dolina Białej Wody, w której to nadrzędnym tematem jest właśnie pozbywanie się resztek niestrawionego pokarmu… a myślałem, że będzie więcej o łojeniu w Tatrach 🙂

Skomentuj wojtiis Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.