Witaj w krainie Skazanej na gór dożywocie!

Jeśli człowiek już od najmłodszych swych lat, nie idzie pospolitą drogą młodzieńczego życia, zaczyna coraz silnej odstępować od powszedniości, rodzi to domysły, że wchodzi tu w grę sprawa jakiś większych miłości lub zamiłowań.

 Już w dziecinnych swych latach odczuwałam silną brać z przyrodą, a na świat patrzyłam przez pryzmat barw i światłocieni. Największy zapał miałam do zabaw terenowych. Z umiłowaniem budowałam szałasy, tamy na rzece i drewniane schrony na drzewach, do których wymyślałam różne drogi dostania się; drabinki, liny, huśtawki, zjeżdżalnie, amatorskie tyrolki.

Wychowywałam się w znamiennym domu. Matula, czytająca wieczorami książki, blask ognia pod piecem kaflowym, zapach pieczonych ziemniaków i widok starego lanszaftu na popielatej ścianie pracowni. Żyłyśmy przy sztalugach ojca, pachnąc terpentyną, dotykając faktury blejtramów, obserwując światłocienie odbite w jego oczach. Tu doszukałam się pierwszych porywów, fascynacji a nade wszystko zamiłowania sztuką i naturą. W wieku pięciu lat sięgnęłam po pierwsze farby olejne i płótno; stare prześcieradło, które ojczulek naciągnął i zagruntował. Często kalkowałam przyrodę, a węglem drzewnym szkicowałam twarze napotykanych ludzi. Szczególnie lubiłam szkicować dłonie mojej babci. Wraz z moją siostrą z wyboru, która odeszła za widnokrąg, prowadziłam pamiętniki, dzienniki, aż wreszcie pierwsze dedykowane zeszyty z wierszami.

Wówczas dominującym w moim życiu żywiołem zdawała się być woda, mimo, iż rodzice zawsze powtarzali:  ‘’Nie ma piękniejszego widoku od gór.’’  To oni, gdy nadszedł odpowiedni moment, zabrali mnie w Tatry. Sami nie znali ich topografii, ani nie wchodzili nigdy powyżej regli.

Zobaczyłam na własne oczy rząd szczytów Mięguszowieckich. Strzelisty. Potężny. Mamiący. Wydęte granie. Zaciśnięcie gardziele. Obrzmiałość. Pęknięcia. Uskoki. Piony.  Ujrzenie Tatr było decydujące w moim życiu. Na tyle decydujące, że nie potrafiłam ich zapomnieć, przeczuwając w tym niezwykłą, magnetyczną siłę.

Gdy pewnego razu, za sprawą polonistki, wybraliśmy się z klasą na wycieczkę, jako jedna z nielicznych w grupie, przekonałam się, że cierpię na potworny lęk ekspozycji. Mieliśmy do pokonania piękne trasy reglowe, a finalnie wejście na Sarnią Skałę. Niby nic. Jednak dla dzieciaka z lękiem – możecie wyobrazić sobie – to był wyczyn.

Ostatnia, ale wychodzę. Madzia robi zdjęcie Kasi z Grzesiem. Kasia Madzi z brudnym butem. Adam z Mariolą na barana. A Tobie Justynko, z kim zrobić zdjęcie? – Z Giewontem.

W rok później postanawiam zobaczyć Tatry zimą. Na swoją pierwszą zimową wyprawę zabieram ówczesnych przyjaciół.  Kasprowy zatapia się w zmrożonych kłębach śniegu. Słabe przygotowanie. Żmudna próba. Nazajutrz podejmujemy kolejną. Tym razem się wiedzie. Szczyt. Zachód Słońca. Mistyka.  Czuję radość z tego, gdzie jestem i jak tu jest pięknie. Tylko im entuzjazmu dziwnie brak.

Czarny Staw pod Rysami. Wyczerpaną i wyziębioną koleżankę sprowadza grupa taterników, schodząca Rysą.  Pachną skałą, wysokością, przestrzenią. Mają w sobie wolność i wytrwałość. Podziwiam, jak niestrudzenie wyglądają w swym zmaganiu. Zastanawiam się, czego doświadczyli, co ich oczy ujrzały, tam, ze szczytu wielkiej góry…

Wszystko dzieje się nagle. Fascynacja. Upór. Poświęcenie jednej słusznej mądrości – wyborowi własnej drogi.

Mijają miesiące. Wszystko zdarza się na odwrót. Nim z ludźmi, to sama. Nim szlaki, to tereny taternickie. Zdzieram skórę do krwi. Wysysam oddechem powietrze. Wzbijam się ku skalnym wieżom. Zapadają noce. Biwakuję pod płachtami. Gotuję pierwsze wrzątki na palniku. Przysłuchuję się skwierczeniu. Oglądam złote światełka, hen, w dolinach. Świta. Rozsuwam płachty. Rzędami, spod mgieł, wychodzą pokraśniałe kolosy. Od promieni lśnią się tafle jezior, zastygłych w pieczarach dolin. Cień jeszcze nie opada ze skalnych załomów. Wiatr czesze mi włosy. Góry tak mądrze przemawiają ciszą. A może one zawsze wpisane były w losy mojego życia?

W samotni odkrywam i kontempluję. Nieraz, nie mogąc zasnąć, przebytą drogę zostawiam między wierszami. W doliny schodzę spokojna i natchniona ich aurą.
Często towarzyszy mi myśl o nieznajomych wędrowcach, których duch – tam, wysoko – jest tak bardzo obecny, że niemal wyczuwalny pod dotykiem skały. Czasem boję się. Uwięzionego w szczelinie oddechu. Schodzącej lawiny. Obrywów skalnych. Zerwanych lin. Błędów.

Wtedy ruszam w niskie góry. W krainę łagodności. Jej zapach to zapach trawy, zroszonej ciepłym deszczem. Rzędem, z otchłani mgieł, wychodzą ludzie, wypełnieni buczynowym szeptem. I bory mają swą mowę. Wśród wzgórz tętni harmonia człowieka z naturą. To miejsce wyjątkowych spotkań, wyłączonych z hybrydowej zależności. To miejsce tworzenia i współdzielenia się. Przepełnione głosami i dźwiękiem gitar, których echo niesie się znad watr w zalesione głębie. Tu serce dochodzi do głosu; wieczorami przemawia trzask ognia i gwar rozmów, a przed świtaniem śpiewność ptaków. Wsłuchujemy się w nienazwaną melodię świata roztok i zielonych polan, tam, gdzie tylko chciały nas zawieść tropy dzikich zwierząt…

Czytelniku, jesteś tu z jakiegoś powodu. Cieszę się Twą obecnością. Usiądź razem ze mną i zostań na dłużej. Niech Twoja aura będzie tu obecna. Podzielmy się swą drogą. Nazwijmy, co nienazwane. Współodczuwajmy piękno krajobrazu naszych marzeń.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.